"Ojciec kochał wolność. Cenę za to płacił w ratach aż do samego końca". Sebastian Riedel o Ryszardzie Riedlu

Kiedyś w Olsztynie ojciec miał prowadzić warsztaty ze śpiewu. Było to zabawne, bo przecież on nie był w stanie wyjaśnić tym ludziom nic z teorii: sam nigdy nie brał żadnych lekcji śpiewu. Nie miał w ogóle pojęcia, jak się za to zabrać. Oni patrzyli w niego jak w obrazek, a on nie miał im właściwie nic do powiedzenia. Opowiedział im więc o starych mistrzach, zapomnianych bluesmanach. Przede wszystkim, pokazał ludziom, jak być sobą - Ryszarda Riedla, legendarnego wokalistę grupy Dżem, wspomina jego syn, Sebastian. Miał 16 lat, gdy zmarł jego ojciec.

"Minęły dwa lata, od kiedy pierwszy raz w swoim życiu, tak na poważnie, zebrałem myśli i usiadłem do spisania swoich wspomnień związanych z Ojcem. Wspomnień i przemyśleń. Nie wszystko przecież pamiętam dokładnie, ale klimat – tak. Była to dla mnie przygoda i wyprawa w głąb samego siebie, bo to tam te wszystkie wspomnienia przechowuję. W różnych „szufladkach”. Sam nie wiem, co przed laty w nie włożyłem. Co znalazło się w nich specjalnie, a co przypadkiem. Czasami samo tam powpadało, zapodziało się, przykurzyło… i czeka, aż do mnie wróci. Wszystkie te opowieści, choć czasami błahe, mają swoją siłę i ogromną dla mnie wartość. Jest ich przecież stosunkowo niewiele – kiedy Ojciec odszedł, miałem raptem szesnaście lat. Choć jak na tak krótki czas to myślę, że przeżyliśmy ze sobą sporo. Samo to, że zajmuję się tym, czym zajmuję, że życie związałem z muzyką, jest na to najlepszym dowodem. Nie mogę żyć inaczej. Nie potrafiłbym. Zupełnie jak On.

Ojciec miał w sobie jakąś siłę

Wydaniu pierwszego tomu wspomnień towarzyszyło sporo spotkań z czytelnikami. Jeździłem na nie z Marcinem, autorem książki. Byłem zaskoczony, jak wiele osób one przyciągają. Wcześniej nie znałem tych ludzi. Na scenie jestem już dwadzieścia pięć lat i znam swoją publiczność. Tę dopiero poznawałem. I ona mnie też. Wiele spośród tych osób podchodziło do mnie po spotkaniach, by opowiedzieć mi swoje przeżycia związane z Ojcem czy pokazać wspólne zdjęcia lub zapisane przez niego dedykacje. Niektórzy z nich faktycznie mieli okazję go poznać, a inni wspominali, jak ważne były i wciąż są w ich życiu utwory Dżemu, które zaśpiewał Tata.

Niektórzy pamiętali mnie jako małego chłopca uczepionego u jego boku. Zapamiętałem pewną kobietę, która spotkała Tatę w pociągu. Przysiadł się do jej przedziału, gdzieś w podróży po Polsce. Kiedy na chwilę wyszła z przedziału, on wziął w dłonie jej książkę i zaczął ją z uwagą czytać. Chwila jak chwila, niby prozaiczna, a jednak utkwiła w pamięci tej osoby i do dzisiaj jest jednym z ważniejszych jej wspomnień w życiu. Później zamienili ze sobą kilka słów, wymienili kilka poglądów i już nigdy się nie spotkali.

Myślę, że Ojciec miał w sobie jakąś siłę, która działała na ludzi, także poza sceną. Kiedyś na jednym ze spotkań słuchaliśmy z gośćmi płyt winylowych, które przed laty były w rękach mojego Taty podczas krótkiej wizyty w tym mieście. Zaproszono go na prywatkę, gdzie sam wybrał albumy z kolekcji gospodarza, które zostały „puszczone” w czasie zabawy. Obecnie są szanowane i traktowane niemal jak relikwie. Minęło kilkadziesiąt lat i teraz ja miałem je w ręce, odsłuchiwałem. Oczywiście nie byłem zaskoczony, że były to albumy Free i Cream. Zupełnie jak u nas w domu…

Mieliśmy z Ojcem na sumieniu pewne występki

Jakiś czas temu przypomniało mi się, w kontekście odtwarzania w naszym domu muzyki, że mieliśmy z Ojcem na swoim sumieniu pewne występki. Znajoma miała dostęp do świetnie brzmiących oryginalnych kaset z Kanady. Pożyczała nam je w dobrej wierze, bo wiedziała, że w naszym domu muzyka jest wszystkim. Po prostu – jest najważniejsza. Przegrywaliśmy sobie te kasety, ale dobre i wprawione ucho Ojca wyłapywało wszystkie niedoskonałości, które przy okazji przegrywania się pojawiały. Może i nikt inny, by ich nie wychwycił, ale on tak. Doskwierało mu to.

Wpadłem na to, że przecież możemy rozkręcić kasety i po ich przegraniu podmienić taśmę. I tak robiliśmy. To była nasza tajemnica. Ucieszył się, że na to wpadłem. Zresztą pisałem już, że ojciec był „psotnikiem” i nie było go trudno namówić na takie numery.

Życie w trasie, jak to u muzyków

Wspominałem, że czasami wracają do mnie wspomnienia sytuacji, które miały miejsce przed laty, tych związanych z Ojcem. Często są dla mnie zaskoczeniem. Wydawałoby się, że przepadły na zawsze. A jednak wracają. Głównie są to wspomnienia „z drogi”. Takie jest przecież życie muzyka. Skazany jest na przemieszczanie się z miejsca na miejsce. Czasami towarzyszyłem Ojcu w trasach koncertowych. Wyjeżdżaliśmy autokarem wspólnie z zespołem. Tak docieraliśmy na pierwszy koncert na trasie. Później ojciec się odłączał i podróżowaliśmy osobno. Zawsze obmyślał, jak dostać się z miejsca na miejsce – głównie odbywało się to pociągami lub autostopem.

Kiedyś łapaliśmy „okazję” przy drodze i zatrzymała się rodzina podróżująca dużym fiatem kombi. Nie wiem, czy go rozpoznali – być może tak, bo czasami tak bywało. Ja z tej podróży najbardziej pamiętam to, że kiedy przejeżdżaliśmy przez jakąś typowo polską niewielką miejscowość, dojrzeliśmy przez okno rozłożone na łące wesołe miasteczko. Zatrzymaliśmy się i Tata zabrał mnie tam, bym pojeździł na koniu. Rodzinie ten pomysł się spodobał i ich dziecko, mniej więcej mój rówieśnik, także się na te atrakcje załapał. Tata rozmawiał z tą rodziną w tym czasie i wyglądał na zadowolonego. Mam go jeszcze przed oczami z tamtego dnia. Cenił taką wolność, wiedział, że podróżując w autokarze z zespołem, nic takiego nie mogło mi się przydarzyć. A tak – jeździłem na koniu!

Jak pewien autostopowicz prowadził samochód

Kolejne wspomnienie, które do mnie powróciło, także związane jest z byciem w drodze. Tata pojechał swego czasu wraz ze swoim przyjacielem Markiem Sasem ze Śląska do Koszalina. Było tam lotnisko i Marek Sas miał coś do załatwienia w tym miejscu. Ojciec mnie tam zabrał. Jechaliśmy samochodem Marka. W pewnym momencie Ojciec dojrzał autostopowicza. Poprosił Marka, żeby się zatrzymał. Jakież było zdziwienie tego człowieka, kiedy Ojciec zapytał się go, czy ma prawo jazdy i czy może podwieźć nas do Koszalina. Okazało się, że miał.

Ojciec zaprosił więc Marka na tylną kanapę i otworzył butelkę dobrej whisky. Nasz „pasażer” zasiadł za kierownicą, a ja usiadłem z przodu, co było dla mnie wielką przygodą. I tak oto w czwórkę, po wielu godzinach jazdy, dotarliśmy do Koszalina.

Rysiek Riedel uczy śpiewu

Innym razem zabrał mnie ze sobą do Olsztyna, na warsztaty muzyczne, gdzie miał prowadzić grupę wokalistów, uczyć ich śpiewu. To było zabawne, bo przecież on nie był w stanie wyjaśnić tym ludziom nic z teorii. Sam nigdy nie brał żadnych lekcji śpiewu. Nie miał w ogóle pojęcia, jak się za to zabrać. Oni patrzyli w niego jak w obrazek, a on nie miał im właściwie nic do powiedzenia.

Postanowił więc opowiedzieć im o wszystkich swoich idolach i o tym, jak słuchał ich płyt i chłonął to wszystko, co oni teraz w nim słyszą, prosto ze źródła. Opowiedział im o starych mistrzach i prawdziwych amerykańskich, niemal zapomnianych już bluesmanach. Grupa nawet nie weszła z nim do sali. Te opowieści odbywały się na schodach, gdzie wszyscy wspólnie usiedli. Widziałem to i nie sądzę, że jego uczniowie byli zawiedzeni. Pokazał im, jak być sobą, i wyjaśnił, jak prawdziwie słuchać muzyki. Chyba właśnie tę szczerość chciał im pokazać.

Dla mnie ten wyjazd był ciekawy także z innego powodu – sam interesowałem się już instrumentami i chętnie zaglądałem na zajęcia, które w innych grupach prowadzili muzycy Dżemu. Były tam rozstawione bębny i podłączone gitary. Korzystałem z tego. Strasznie mnie ten świat już wtedy pociągał.

Jak Rysiek na lewo dostał się na koncert Metalliki na Stadionie Śląskim

Ojciec przez całe życie miał dystans do tego, co robi i jak to robi. Nie wierzę, że nie zdawał sobie sprawy z tego, jakim talentem dysponuje. Pamiętam, że co jakiś czas do domu przysyłane były nagrody dla najlepszego wokalisty w dorocznych podsumowaniach branżowych pism. Biegałem po nie do skrzynki pocztowej. Przeważnie były w formie oprawionych dyplomów zapakowanych w spore koperty. Ojciec spoglądał na nie z zaciekawieniem, ale nie był przesadnie uradowany i nie pękał wcale z dumy. Przyjmował to ze spokojem. Był skromnym człowiekiem, choć zdarzało mu się wyprzedzać w tych zestawieniach wiele autentycznych gwiazd polskiej piosenki.

Kiedy słynna Metallica (było o tym głośno) zagrała na koncercie w Polsce utwór, który przed laty śpiewał z Dżemem Ojciec i do którego sam napisał tekst, nie mogłem w to uwierzyć. Pomyślałem, że to wielka sprawa i na pewno sprawiłaby mu radość. „Wehikuł czasu” był dla Ojca ważnym utworem autobiograficznym. W tamtej chwili przypomniało mi się, że przecież on sam był kiedyś na koncercie Metalliki – w 1991 roku na Stadionie Śląskim. Nie chwalił się tym jednak i ja sam dowiedziałem się o tym od niego przez zupełny przypadek. Kiedyś kupiłem sobie kilka kaset AC/DC. Obejrzał je z zainteresowaniem i powiedział, że widział kiedyś ich koncert, a supportem była wtedy właśnie Metallica. „Coooo?!” – chyba nawet krzyknąłem na niego. „I nie zabrałeś mnie?!”.

Opowiedział mi wtedy, że przechodził akurat w pobliżu Stadionu Śląskiego i zobaczył, że coś się tam sporego dzieje. Kiedy dowiedział się, że występują tak ważne zespoły, a on nie ma biletu, szybko pobiegł w jakieś niewidoczne dla innych miejsce, przerzucił przez płot kapelusz, a później sam się po nim wspiął i przeskoczył na drugą stronę. Opowiedział mi, że nie minęła chwila, jak podbiegła do niego ochrona, ale szybko go rozpoznano. Ochroniarze byli zaskoczeni, że widzą go w tym miejscu, ale nie wyrzucili go i pozwolili mu wejść w tłum.

Sebastian pożyczał słynną kurtkę taty

Z pewnością byłby zaskoczony, że jego kurtka (najbardziej znana z okładki płyty „Detox”) wisi dzisiaj obok gitary Keitha Richardsa z The Rolling Stones oraz rękopisu Morrisona i innych cennych pamiątek ludzi światowego rocka w warszawskiej Hard Rock Cafe. Przy którejś z kolei wizycie w stolicy poszedłem sobie ją tam zobaczyć. To zabawne, bo ja sam w niej też przed laty chodziłem. Pożyczałem ją od Taty na randki albo na koncerty moich pierwszych zespołów. Do dzisiaj też pamiętam, jak wisiała u nas w przedpokoju, kiedy akurat Ojciec nie był w trasie. Bardzo ją lubił, choć naprawdę nie pamiętam już, skąd się wzięła w jego garderobie.

Kolejną lubianą przez niego kurtką, w której często chodził, była stara brązowa kurtka ze skóry. Była już mocno zniszczona, a on jeszcze brał cienki papier ścierny i ją celowo postarzał. Lubił popracować przy swoich ciuchach. Potrafił ładnie szyć i znał też wiele innych patentów, dzięki nim rzeczy, które nosił, były niebanalne. Postarzał też swoje kowbojki (także je ścierał na czubkach), prostował rondo kapelusza. Pewnego razu wymyślił całą konstrukcję, dzięki której wielokrotnie namaczany wcześniej w wannie i podgrzewany nad kuchenką kapelusz wisiał w łazience z uwieszonymi do niego ciężarkami, by wstecznie już wypłaszczyć rondo, zgodnie z jego wizją.

Później ten kapelusz jeszcze długo leżał na kanapie poobkładany ciężkimi figurkami Buddy, które kolekcjonował. W końcu wyszedł mu idealnie – taki, jaki chciał!

Walka z pilotem do telewizora

Szył też paski do gitar dla chłopaków z Dżemu. Ciekawe, czy jeszcze u nich są. Kiedyś przerobił jeden ze swoich kapeluszy i przymocował do niego od wewnątrz słuchawki do walkmana. Pokazywał mi to: „Patrz, Bastek. Zakładam teraz kapelusz i od razu muzyka!”. Czasami dziwiłem się, że zna tyle sprytnych i praktycznych patentów, a nie potrafił obsłużyć pilota do telewizora, kiedy te się pojawiły. Zawsze mnie wołał, żebym mu w tym pomógł.

Przypomniałem sobie o tym, kiedy swego czasu w telewizji zobaczyłem migawki z domu Ozzy’ego Osbourne’a, jak walczył z pilotem do telewizora. Mój Ojciec był taki sam…

Skradziony kapelusz

Nie zostało nam wiele z tych jego oryginalnych ubrań i kojarzonych z nim atrybutów – raptem jedna bandana z koncertów w Spodku, melonik, który zakładał na scenę, koszula i kożuch z młodości (na jego rękawie wypisał swoje imię i nazwisko), no i ta kurtka, która jest dzisiaj ozdobą „Hard Rock Cafe”. To chyba wszystko, co pozostało. Kapelusz, który widać na okładce tej książki, został mu skradziony, chyba z garderoby. Był z tego powodu załamany i wściekły. Kiedy emocje opadły, przeszło mu to w smutek i żal za straconym ukochanym przedmiotem.

Kiedyś wracałem ze szkoły do domu i przechodziłem obok śmietnika. Byłem zaskoczony, kiedy zobaczyłem tam ciuchy Taty – jego słynne spodnie skórzane i tę brązową kurtkę, o której wspomniałem. Okazało się, że Mama sprzątała szafy. Rzuciłem się na to i wszystko pozbierałem, i zaniosłem z powrotem do mieszkania. Śmierć Taty była dla Mamy mocnym ciosem i może chwilowy impuls spowodował, że chciała się tego wszystkiego pozbyć. Nie wiem.

Ochroniarze nie chcieli wpuścić Ryśka na jego własny koncert w Spodku

Ojciec jest kojarzony ze spokojem i w sumie dość łagodnym charakterem. To wszystko prawda, ale ja zapamiętałem wyjątki od tej reguły. Sam się dziwiłem, że on potrafi podnieść głos, wykłócić się. Co prawda nie były to jakieś bardzo istotne sytuacje, ale były – i też wspominam je z zaciekawieniem. Ojciec nie lubił chodzić z identyfikatorami na szyi. Krępowały go. Zawsze chował je po kieszeniach albo szybko rozdawał je fanom.

Kiedyś, i to w Spodku, ochroniarze nie chcieli go przez to wpuścić na teren obiektu. Ojciec wkurzył się za takie przekomarzanie, bo przecież ci ludzie świetnie wiedzieli, kim jest i że zaraz ma wejść na scenę. Nie odstępowali od swoich procedur, przez co wywiązała się awantura. Innym razem jego wpuścili, a mnie nie chcieli. No i znów Ojciec się z nimi posprzeczał. Mało tego – zdenerwował się na całego, bo nawet zaczął na nich krzyczeć! Innym razem to już zupełnie mnie zszokował. Dżem grał koncert z Tiltem i ich basista, który korzystał z Dżemowego sprzętu, kopnął we wzmacniacz Bena.

Coś się przez to zepsuło, a to wtedy były drogie rzeczy, często sprowadzane nie bez trudu z zagranicy. Ojciec szedł ze mną za rękę gdzieś na zapleczu i w pewnym momencie minęliśmy tego muzyka. Ojciec odwrócił się w jego stronę, puścił mnie na moment, zrobił kilka kroków w jego stronę i wymierzył mu potężny cios w twarz. Byłem przestraszony, bo nie znałem Ojca z takiej strony. Ten basista też się pewnie zdziwił, bo nawet się nie zrewanżował. Ojciec spokojnie odszedł. Co jak co, ale honorowy potrafił być!

Kochający, ale i wymagający ojciec

Był dla mnie zawsze na swój sposób kochającym ojcem, ale potrafił być też wymagający i o tym również wspominałem we wstępie do pierwszego tomu tych opowieści. Niedawno, kiedy sam występowałem w Jarocinie, przypomniała mi się sytuacja, która miała miejsce na tym festiwalu przed laty, gdy przyjechałem tutaj z Dżemem. Do Jarocina dojechali moi znajomi z Tychów i planowałem zostać z nimi na polu namiotowym. Chcieliśmy się dobrze pobawić i fajnie spędzić czas z dala od domu.

Nie byłem już małym chłopcem. Kiedy Dżem pakował się już do swojego autokaru, podszedłem do Ojca i powiedziałem mu, że zostaję. Naprawdę nie myślałem, że będą z tym jakieś problemy, ale on nie chciał o tym słyszeć. Posprzeczaliśmy się, ale kiedy wypowiedział te swoje charakterystyczne „Bastek, bez dyskusji!”, wiedziałem, że nic z tego nie będzie. Zawsze gdy wypowiadał to zdanie, to znaczyło, że naprawdę nic się już nie da zrobić. Był stanowczy i nie odpuszczał. Oczywiście przez całą drogę już się do niego nie odzywałem nawet słowem. Później mi na szczęście minęło.

"Clapton z rana jak śmietana!"

Ostatnio zastanawiałem się, czy on jeszcze miał jakieś tego typu charakterystyczne powiedzenia – i tak, miał: „Clapton z rana jak śmietana!”. Tata każdy dzień w domu zaczynał od puszczenia płyty i cokolwiek by to było, już po pierwszych dźwiękach komunikował zadowolony: „…z rana jak śmietana!”, przy czym na początku tego stwierdzenia pojawiała się nazwa wykonawcy, którego płytę akurat załączył. Jakoś tak zapamiętałem, że najczęściej były to płyty właśnie Erica Claptona.

Czasami mnie zadziwiał. Nie pokazywał się na wcześniej zakontraktowanych koncertach Dżemu. Kiedyś zniknął z Hali Stulecia we Wrocławiu, i to przed samym występem. Muzycy Dżemu w złych humorach odwozili mnie potem samego do domu… Kiedy wszedłem do mieszkania, on tam już był. Innym razem nie przyszedł na swoje urodziny. Goście przyjechali do nas nawet z dość daleka, a jego nie było. Zjawił się jakoś później. Myślę, że wszyscy, którzy Tatę znali, kojarzą go z takich sytuacji. Kiedyś powiedział mi, że to jest wolność… Miał swoje pojęcie wolności i jej silną potrzebę. Byłem mały i nie wszystko jeszcze rozumiałem. Do dzisiaj jest on dla mnie pewną zagadką.

Był bardzo wrażliwym człowiekiem i choć nie wszystko rozumiałem, to zawsze wiedziałem jedno i dziś też jestem tego pewien – nie potrafił i nie chciał się zmienić. Zupełnie nie pamiętam rozmów w naszym domu na ten temat. Nie przesądzam, że ich nie było. Po prostu nie pamiętam. Mama bardzo go kochała i chyba była pogodzona z tym, jakim jest oryginałem.

Uwielbiał książki o Indianach

Wracając na chwilę do tematu jego urodzin – z tej okazji przeważnie kupowałem mu książki. Zaglądałem wcześniej do jego biblioteczki i patrzyłem, co tam ma, a czego jeszcze nie. W księgarni pomagano mi coś specjalnie dla niego wybrać, by pasowało do jego zainteresowań. Raz kupiłem mu coś Hemingwaya, innym razem książki o Indianach. On naprawdę uwielbiał książki o Indianach!

Nie pamiętam już, kto to był, ale pewnego razu jeden ze znajomych Taty powiedział mu, że jest w stanie przyprowadzić do naszego mieszkania najprawdziwszego Indianina! Ojciec był cały chory, czekając na tę wizytę. Bardzo chciał poznać człowieka, w którego żyłach płynie indiańska krew. W końcu dzwonek do drzwi – i jest, przyszedł. Nie wiem, czy daliśmy po sobie poznać, ale byliśmy bardzo zawiedzeni. Ten człowiek miał co prawda ciemną karnację i ciemne włosy, ale nie miał piór! Na dodatek był całkiem młody. Widziałem, że Ojciec dziwnie mu się przygląda, choć stara się być dla gościa miły. Był zawiedziony, że nie siedzi przed nim prawdziwy wódz, jak z tych jego książek. Szybko wyszedłem do drugiego pokoju, a rodzice i ich znajomy usiedli wraz z gościem i zaczęła się dyskusja. Gość mówił po angielsku, więc całość była tłumaczona przez tego znajomego. Ojcu trochę ulżyło, bo ten Indianin, choć wyglądał dość młodo, to jednak był po czterdziestce, więc Tata uznał, że gość coś tam jednak może wiedzieć i warto go posłuchać. To spotkanie trwało kilka godzin i wiem, że jednak sprawiło Ojcu sporą frajdę. Z pierwszej ręki powiedział mu o wielu rzeczach związanych z Indianami, o których on nie miał pojęcia. Bardzo rozszerzyło to wiedzę Ojca na te tematy.

Na koniec Tata poprosił, żeby nasz gość pomógł mu załatwić dwie rzeczy: indiańskie mokasyny dla Mamy i tasiemkę na kapelusz dla siebie. Buty przyszły do nas pocztą dość szybko, natomiast tasiemka na kapelusz (piękna!) dotarła do naszego mieszkania po naprawdę długim czasie, kiedy Tata już nie żył. Mam ją do dzisiaj i przechowuję uważnie. Choć Tata nigdy jej nie zobaczył, to jest dla mnie pamiątką mocno z nim związaną.

„Nie bójcie się, ludzie – głos ma dobro, nie zło…”

Czasami, przeglądając dokumenty czy rodzinne zdjęcia, znajduję jakieś świstki papieru, które przed laty zapisał. Czasami są to jedynie pojedyncze zdania. Czuję wtedy emocje. Znów cofam się pamięcią do tamtych dni, kiedy żył obok nas i tworzył. Niedawno odnalazłem pożółkłą już kartkę z zapisanymi przez niego słowami: „Nie bójcie się, ludzie – głos ma dobro, nie zło…”. Napisałem do nich cały utwór, który opowiada o mnie i gorszym w moim życiu czasie i nadziei na zmianę. Może dzięki temu ocaliłem te wyjątkowe słowa, nie dałem im zginąć. Chciałbym w to wierzyć, że będą dla ludzi, którzy go słuchali, czymś ważnym. Jakby przesłaniem. Kto wie. Bo naprawdę wierzę w to, że głos ma dobro, nie zło.

Ojciec widział, że i ja interesuję się muzyką, ale nigdy na siłę nie pchał mnie w jej stronę. Może dobrze, bo jeszcze by mnie tym wystraszył, a tak – wszystko potoczyło się bardzo naturalnie. Niedługo po wydaniu poprzedniej książki ze wspomnieniami sam odebrałem nagrodę dla „Bluesowego wokalisty roku” w ankiecie cenionego pisma „Twój Blues”. I tak jak mój Ojciec przed laty – ja też trochę nieswojo się czułem, będąc w ten sposób doceniony. Tym bardziej że ja sam do końca nie wiem, czy czuję się bardziej wokalistą czy gitarzystą, myślę nawet, że chyba mocniej wciąga mnie to drugie. Wspominałem już, że to Ojciec kupił mi pierwszą gitarę. Dzisiaj wisi na honorowym miejscu we współprowadzonym przeze mnie w rodzinnych Tychach „Riedel Music Club” – dedykowanym Ojcu miejscu spotkań muzyków i publiczności.

Tata zawiesił poprzeczkę wysoko

Cieszę się, że moja Mama, która od początku bardzo mi kibicowała (choć nie było też tak, że nie miała żadnych obaw), nigdy nie porównywała mnie do Ojca. Rozumiała, że jestem z tym dziedzictwem w trudnej sytuacji. Wiedziała, że takie porównywanie nie ma najmniejszego sensu. Ja też to czułem i zawsze się tego obawiałem. Tata zawiesił poprzeczkę tak wysoko, że nie ma sensu się z nią mierzyć. Współczuję tylko ludziom, którzy byli ślepo w niego wpatrzeni i całe artystyczne życie są jego kopią. Ja w odpowiednim momencie zrozumiałem, że nie tędy droga.

Dopiero po wielu latach odważyłem się świadomie śpiewać piosenki, które wykonywał z Dżemem, i naprawdę nigdy też tak do końca się z tym nie oswoiłem. Owszem, nazwisko Riedel otwiera wiele drzwi, ale przez lata nauczyłem się, że jestem przede wszystkim sobą. Z wszystkimi moimi wadami i zaletami. Po Ojcu otrzymałem talent, ale i charakter i naturę, którą stale muszę trzymać na wodzy. W moim życiu były w związku z tym różne momenty, ale nauczyłem się z tym zmagać i wygrywać. Biorę wtedy „byka za rogi” i przeważnie mi się to udaje. Mam nadzieję, że tak będzie zawsze.

Był silną, autonomiczną postacią

Dzisiaj wydaje mi się, że wiem o moim Ojcu już naprawdę dużo. I choć nie wszystko potrafię zrozumieć, i chciałbym, żeby jego życie potoczyło się inaczej – by był tutaj z nami wszystkimi (na przykład ze swoimi wnukami), to wiem jednocześnie, że najprawdopodobniej nie było to w ogóle możliwe. Był silną, autonomiczną postacią, która ponad wszystko ceniła swoją wolność i niezależność. Trzeba sobie to powiedzieć szczerze. Gdyby był w stanie się zmienić, to by to zrobił. Niestety nie był. Cenę za tę wolność płacił w ratach aż do samego końca. Nie staram się już tego analizować.

Był taki czas, że wszystko sobie wytłumaczyłem. Napisałem nawet do niego bardzo osobisty list, w którym się z nim pożegnałem, a później schowałem go gdzieś głęboko. To mi pomogło. Dzisiaj jestem już starszy, niż on był, kiedy umarł, ale zawsze myśląc o Nim będę czuł się dzieckiem.

***

Tekst pochodzi z przedmowy Sebastiana Riedla do II tomu książki "Rysiek Riedel we wspomnieniach" autorstwa Marcina Sitko (śródtytuły od redakcji). Książka ukazała się w 2020 roku nakładem wydawnictwa C2. To kontynuacja dobrze przyjętej książki „Rysiek Riedel we wspomnieniach”. Nowy tom przynosi kolejną porcję szczerych i prawdziwych opowieści przywołujących postać Ryszarda Riedla. Są to wspomnienia z pierwszej ręki – opowiedziane przez przyjaciół, znajomych, towarzyszy wędrówek i współpracowników. Można ją kupić np. tu: rysiekriedel.pl

Roman kostrzewski irek loth

Może Cię zainteresować:

Hetfield nas pyta: „Czemu wy tak szybko gracie? Czasem trzeba też wolniej, a wy łoicie bardziej niż my”. Ireneusz Loth wspomina Romana Kostrzewskiego

Autor: Marcin Zasada

10/02/2023

Lewa i styczyński

Może Cię zainteresować:

Lewandowski kocha Dżem. A tego zespołu najlepiej słucha się na Śląsku. Podpowiadamy kapitanowi kadry, który koncert wybrać

Autor: Arkadiusz Nauka

10/06/2022

Dżem sebastian riedel

Może Cię zainteresować:

Nowym wokalistą Dżemu będzie Riedel. Sebastian Riedel, syn Ryśka

Autor: Maciej Poloczek

10/01/2024

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon