Skąd pomysł, żeby przebiec kilkaset kilometrów wokół
województwa śląskiego?
Tomasz Pszonak: Czuję się
Ślązakiem i jestem bardzo mocno związany z regionem. Choć
urodziłem się poza Śląskiem, to tutaj spędziłem całe swoje
dotychczasowe życie, tutaj mam rodzinę i przyjaciół, tutaj
wszystkiego się nauczyłem. Przede wszystkim nauczyłem się
przywiązania do swojej małej ojczyzny, dziękowania, pomagania.
Śląsk jest wyjątkowy. Tradycyjny, ale idący do przodu, niebojący
się zmian. To moje miejsce. Poza tym, nie słyszałem, żeby ktoś
wcześniej zrobił coś podobnego, więc pomyślałem, że w ten
sposób mogę zwiedzić kilka nieoczywistych miejsc.
Biegasz, ale
przy okazji też pomagasz.
Tak. Od początku
chciałem połączyć to ze zbiórką charytatywną i zrobić coś
dobrego dla innych. Warunek był jeden – musi to być ktoś ze
Śląska. Przeglądałem kolejne strony i tak trafiłem na Karolinkę,
której historia chwyciła mnie za serce. To 9-latka, która zmaga
się z cukrzycą. Niewiele wiedziałem wcześniej o tej chorobie,
więc przy okazji mogłem dowiedzieć się więcej. Jak wiadomo,
cukrzyca jest sporym problemem naszego społeczeństwa.
Miałeś okazję
poznać Karolinkę?
Kiedy cała
machina związana z biegiem ruszyła i ogłosiłem, że będę
zbierał pieniądze dla Karolinki, to jej rodzice zaprosili mnie do
Gorzyc, żeby się poznać. Wspaniali ludzie. Dla mnie to był
kolejny zastrzyk motywacyjny.
Jak wyglądał
pierwszy dzień biegu, nogi same niosły?
Mieliśmy z kolegą
ruszyć z rynku w Cieszynie, ale okazało się, że… jest on w
remoncie. To nie był jednak duży problem, zaczęliśmy bieg z
sąsiedniej ulicy. Było dość ciepło, poruszaliśmy się po
czeskiej stronie granicy, więc kolejne kilometry mijały dość
przyjemnie. Mieliśmy specjalne koszulki i baloniki. Zwracaliśmy
uwagę, ludzie do nas machali i nogi dzięki temu rzeczywiście same
niosły. Dopiero około 50 kilometra pojawiło się niewielkie
zmęczenie, co wynikało zapewne ze słabego nawodnienia – mój błąd.
Około godziny 19 zameldowałem się w Pawłowie, a tam od razu pizza,
frytki, czyli szybkie uzupełnianie kalorii.
Podczas
maratonu tzw. ściana pojawia się zazwyczaj po 30 kilometrze. Też
miałeś taki kryzys?
Myślę, że
miałem trzy duże kryzysy. Pierwszy przyszedł od razu drugiego
dnia. Od rana towarzyszył mi przeszywający wiatr. Do tego doszedł
deszcz. Biegłem sam, szybko wyziębiłem organizm. To mnie
podłamało. Myślałem tylko o tym, że obiecałem coś innym i
Karolince, a już na początkowym etapie nie daję rady. Jakoś
jednak doczłapałem do końca. Kolejny dzień był jeszcze
trudniejszy. Miałem do pokonania 85 kilometrów. Poranek był dość
zimny, a później temperatura stale rosła. Usiadłem w McDonaldzie
przed Sierakowem, zacząłem jeść hamburgera z frytkami i zapłakałem. Pani, która przyniosła mi lody, zmierzyła mnie
wzrokiem, ale wytłumaczyłem, że wszystko jest w porządku, tylko
wychodzą ze mnie emocje. Po wszystkim wstałem i pobiegłem dalej.
Trzeci i ostatni duży kryzys dopadł mnie tuż przed odcinkiem
górskim, kiedy miałem dotrzeć do Andrychowa. Biegłem w krótkich
spodenkach i wiatrówce, a już na 10 kilometrze zaczęło padać.
Znów wychłodzenie organizmu. Tempo spadało i spadało… Usiadłem
pod OSP w Czańcu i zawinąłem się w folię NRC. Stamtąd na nocleg
kilka kilometrów zawiozła mnie żona. Nie dałbym rady. A nawet
jeśli bym dał, to kolejnego dnia byłoby ze mną krucho.
Logistycznie
zaplanowanie takiej trasy było wyzwaniem?
Na przełomie
października i listopada usiadłem z kolegą i zaczęliśmy
wyznaczać odcinki w Google Maps. Plan był tylko taki, żeby wyprawa
zajęła 14-15 dni. Im bliżej startu, tym bardziej zaczynałem
interesować się noclegami, dostępnością sklepów i tak dalej.
Najdłuższy odcinek, co było spowodowane brakiem miejsc
noclegowych, to 85 kilometrów.
Może Cię zainteresować:
Wizytówki Śląska są na całym świecie. W Dzień Hutnika: pozdrowienia z Paryża, Kapsztadu, Denver
Miałeś okazję odwiedzić kilka miejsc, gdzie poza mieszkańcami rzadko ktoś się pojawia. Jak wrażenia z pogranicza województwa śląskiego?
Bardzo dobrze wspominam pola, który rozciągają się w okolicy Rokitna (pow. zawierciański). Tam przestałem biec i przeszedłem do marszu, żeby cieszyć się tym widokiem. Wyjąłem z plecaka jogurt i serek wiejski, szedłem pięć-sześć kilometrów obserwując sarny, zające, krowy. Wokół tylko przyroda. Przede wszystkim mamy w województwie śląskim naprawdę przepiękne lasy, zwłaszcza w okolicy Lublińca i bliżej granicy z województwem łódzkim. Niestety, są też mniej pozytywne aspekty tego krajobrazu. Mijałem wiele opuszczonych i zaniedbanych miejsc, które przy odrobinie zaangażowania i pieniędzy mogłyby zachwycać. Poza tym w lasach, zwłaszcza przy zachodniej granicy regionu, wpadłem na ogromne ilości śmieci – lodówki, pralki, zlewozmywaki. Straszny widok.
Wspomniałeś o serku wiejskim. Co jeść podczas takiego wysiłku?
Nie jestem z tych wzorcowych biegaczy, którzy mają dietę rozpisaną co do grama. Wiadomo, że pewne podstawy muszę zachowywać, choćby z uwagi na bilans kaloryczny oraz odpowiednią ilość węglowodanów, ale tak naprawdę jem to, na co tylko mam ochotę. W plecaku zazwyczaj miałem jakieś żele energetyczne, batony, żelki, ale na trasie zdarzało mi się prosić w sklepach o wrzątek do zupek błyskawicznych. Do tego serki wiejskie, owoce, jogurty pitne. Wieczorami wszystko, żeby uzupełnić kalorie. W Brzózkach złożyłem największe zamówienia – pizza, żur i gulasz z ryżem. Na asfaltowych odcinkach pizzę jadłem niemal codziennie. Czasem żona przywoziła spaghetti. Do tego na przykład herbata z sześcioma łyżeczkami cukru lub cola, żeby szybko dostarczyć energii. W górach to już naleśniki, pierogi i ukochane racuchy na Hali Rycerzowej.
Przebiegnięcie kilkuset kilometrów to nie dieta cud?
Zapewne każdy spodziewał się, że schudnę, a mi wydaje się, że jednak kilogramów przybyło.
Sporym wyzwaniem przy takim wysiłku jest regeneracja. Miałeś jakiś rytuał związany na przykład z codziennym rozciąganiem?
Nie. Być może jeden – na odcinkach asfaltowych rolowałem stopy piłeczką golfową przed snem i rano przed wybiegnięciem. Pod nogami nocą zawsze miałem też kilka poduszek lub koców, żeby nieco je podnieść i poprawić krążenie krwi. Dopiero teraz zwróciłeś mi uwagę, że praktycznie się nie rozciągałem (śmiech).
Piłeczka golfowa w plecaku brzmi egzotycznie. Co jeszcze tam spakowałeś?
Mój plecak miał zaledwie dziesięć litrów. Od samego początku mam w nim cały zestaw ładowarek do telefonu, zegarka, powerbanka i trackerów. Do tego kurtka wiatrówka lub przeciwdeszczowa, zapasowe skarpetki, bielizna. W zależności od prognozy pogody żona przywoziła mi ubrania termoaktywne lub krótkie spodenki. W góry wziąłem zapasową koszulkę i bluzę, bo szybko się wychładzam. Do tego jeszcze gimbal, żeby zrobić sobie jakąś pamiątkę w formie wideo.
Trackery, żeby ktoś na bieżąco mógł śledzić lokalizację?
Tak. Dzięki temu przez cały czas można było śledzić moje postępy na żywo. Przez 15 dni byłem kropką, która przesuwała się na mapie. Ludzie widzieli, gdzie jestem. Dopingowali mnie i dawali motywację do dalszego biegu. W jednym momencie bardzo mi się to przydało. Dobiegłem do Koniecpola i zrobiłem sobie przerwę na zupkę. Usiadłem na przystanku, zjadłem, a po posiłku, żeby nabrać rytmu, kilometr maszerowałem. Wtedy napisała żona: „Co się stało? Zgubiłeś coś?”. Byłem zaskoczony, nie wiedziałem, o co chodzi. Okazało się, że poszedłem z powrotem. Gdyby tego nie zauważyła, to może wróciłbym do Krzepic. Tak straciłem tylko kilometr.
Udałoby się skończyć ten bieg bez żony?
W kluczowych momentach to wsparcie, którego udzieliła mi rodzina, żona, która przyjeżdżała do mnie co dwa-trzy dni, było bardzo ważne. Bez tego nie dałbym rady. Biegłbym w zdecydowanie gorszym stanie psychicznym, co przełożyłoby się też na stan fizyczny. Nie tylko obecność na trasie, ale również telefon lub wiadomość, to dawało mi poczucie, że nie jestem sam. Bez wątpienia rodzina jest najważniejsza. Nie tylko podczas biegu.
Co robić albo o czym myśleć, żeby na takim dystansie nie zwariować?
Starałem się codziennie dzwonić do żony, rodziców lub znajomych. Dzięki temu wiedziałem, co tam w domu, ale mogłem też się pośmiać lub popłakać, żeby stonować emocje. W lesie, bez kontaktu z kimkolwiek, musiałem skupić się na trasie. Sprawdzałem, ile kilometrów jeszcze do najbliższej miejscowości, rozmawiałem sam ze sobą, przypominałem sobie teksty piosenek i śpiewałem te, których nie potrafiłem się pozbyć z głowy. Oczywiście najgłupsze z możliwych. Biegając takie dystanse trzeba akceptować samego siebie. Mi to jakoś wychodzi, choć jestem osobą bardzo towarzyską, więc starałem się rozmawiać z ludźmi, których spotkałem. Zamienić dwa-trzy zdania ze sprzedawcą w sklepie lub kimś, kto pozwolił mi nabrać wody ze studni.
Takie rozmowy, zainteresowanie akcją ludzi na trasie, pomogły w zbiórce?
Zdecydowanie. Najbardziej zaskakujący gest spotkał mnie w Krzepicach. Dotarłem tam dość późno, bo spóźniłem się na ćwierćfinał Ligi Mistrzów (śmiech). Gospodyni powiedziała, że spokojnie rozliczymy się rano. Przyszedłem, żeby oddać klucz, a ona nie wzięła ode mnie ani grosza. Zamiast tego razem z mężem dała w kopercie kilkaset złotych na zbiórkę dla Karolinki. Niesamowite. To dało mi mocnego kopa motywacyjnego.
Zbiórka po biegu nadal będzie aktywna?
Tak. Mam nadzieję, że uda się zebrać jeszcze kilka złotych (KLIKNIJ TUTAJ I PRZEJDŹ DO SKARBONKI).
Może Cię zainteresować: