Przez większość życia
mieszka pan na Dolnym Śląsku, ale 15 lat spędzonych na Górnym
Śląsku i w Zagłębiu sprawia, że miał pan okazję poznać
komunikację zbiorową w obu tych ośrodkach. I jak wypada w tym
porównaniu Górnośląsko-Zagłębiowska Metropolia? Co się
może spodobać pasażerowi w tutejszej ofercie?
Tu
się nie ma co podobać. To jest oferta socjalna. Udawanie, że komuś
zależy, aby coś takiego w ogóle było. W porównaniu z Dolnym
Śląskiem jest przynajmniej 10 lat różnicy jeśli idzie o
postrzeganie transportu zbiorowego. Tutaj nikt jeszcze nie dostrzega
w nim czegoś, w co należy inwestować i czym np. można wygrać
wybory.
A
co takiego stało się we Wrocławiu, że wyprzedza nas dzisiaj o
dekadę?
Przede
wszystkim zauważono, że transport miejski nie powinien być usługą
socjalną, a powinien być czymś,
z czego korzysta się z wyboru.
Gdy miasto już totalnie zapchało się samochodami, uznano wtedy, że
nie da się tak dalej żyć i Wrocław,
aby mógł
funkcjonować, musi dać ludziom alternatywę. A nie jest nią zestaw
działań represyjnych w stosunku do kierowców samochodów, lecz
danie im możliwości innego przemieszczania się po mieście.
U
nas takiej możliwości nie ma?
We
Wrocławiu na głównym ciągu tramwaj jedzie co 2-3 minuty,
wszystkie linie w szczycie kursują co 12 minut, więc pasażer przez
wyjściem na przystanek nie sprawdza nawet rozkładu jazdy. Nie ma
potrzeby. Dlatego
mówimy o sytuacji, że pasażer wybiera, a nie musi wybrać.
Tymczasem w całej Metropolii jest jedna linia tramwajowa, która
jeździ co 12 minut, pozostałe kursują
rzadziej. Nie mówiąc już o autobusach, bo te potrafią jeździć
bardzo efemerycznie. Jeśli linie metropolitalne kursują z
częstotliwością raz na godzinę, nie mówiąc już o dniach
wolnych lub porach międzyszczytowych, to tak naprawdę wybór nie
istnieje. W efekcie, albo ktoś jest gotów, by w imię swoich
ideałów całe życie przemieszczać się transportem zbiorowym,
albo kupuje samochód.
Czyli
pierwszy postulat brzmi: dogęścić siatkę połączeń?
Pierwszym
postulatem byłoby przekonanie, że warto postawić na transport
zbiorowy jako na usługę, którą można wybrać.
Przekonanie
kogo?
Tego,
który płaci. Czyli władz miast.
Czyli
recepta sprowadza się do tego, że trzeba wyłożyć więcej
pieniędzy? To chyba nie jest najlepszy czas na suflowanie samorządom
takich pomysłów.
Do
każdej zmiany potrzebne są pieniądze, a tu system jest
niedoinwestowany
co najmniej od 30
lat. Oczywiście, jest wiele rzeczy, które można zrobić
organizacyjnie. Bardzo
wiele można uzyskać poprzez odpowiednie kształtowanie sieci szkół,
ich bardziej sensowne rozmieszczenie i powiązanie z systemem
transportu. Gdyby miasta zaczęły ze sobą współpracować, to
można by na tym polu otrzymać rewelacyjne
efekty synergii. Na
razie nie jesteśmy na etapie, abyśmy myśleli o tym, że każda
decyzja dotycząca lokalizacji jakiejkolwiek placówki użyteczności
publicznej musi być analizowana pod kątem dostępu do sieci
transportu zbiorowego, ale może kiedyś doczekamy się i tego. Kiedy
już poprawimy stan
transportu zbiorowego i wzrosną wpływy
z biletów, to będzie można za te pieniądze rozbudować ofertę
gdzie indziej, bądź zmniejszyć nakłady, które były potrzebne,
aby „rozbujać system”. Natomiast trzeba uczciwie powiedzieć: na
początek pieniądze musiałyby pochodzić od zamawiającego usługę,
czyli od miast.
A
nie działa to tak, że im większą przygotowujemy ofertę, tym
więcej trzeba do niej dopłacać? Tak można w nieskończoność
dokładać do interesu, bo transport zbiorowy z definicji jest
deficytowy.
Jeśli
mamy usługę, na którą ludzie nie chcą się decydować, to jej
utrzymanie zawsze będzie kosztowało majątek. Jeśli jednak system
jest dobrze poukładany, to można doprowadzić do sytuacji, gdy
pojedyncze linie staną się rentownymi. Nie można spowodować
rentowności całego systemu, ale można spowodować rentowność
pojedynczych połączeń. I cała rzecz w tym, aby te
najlepsze
połączenia doprowadzić do rentowności, bo wówczas mogą one
finansować pozostałe i zmniejszać kwotę, którą dopłacamy do
całego systemu. A odpowiednio wysokie wpływy od pasażerów będą
tylko wtedy,
gdy uznają oni, że z systemu warto korzystać. Jeśli ma pan co do
tego wątpliwości, to proszę się zastanowić ile lat w spadku po
WPK Katowice, pod oznaczeniem D, jeżdżą prywatne, komercyjne
autobusy z Dąbrowy Górniczej do Katowic. To dowód na to, że przez
lata nie potrafiono zagospodarować połączenia, które jest
rentowne. Bo skoro prywatny jeździ, bez dopłat, to o czym to
świadczy?
To
takie proste? Dokładamy pieniędzy, autobusy i tramwaje zaczynają
jeździć częściej, przybywa w nich pasażerów, rosną wpływy z
biletów i już mamy jak we Wrocławiu?
Takie
proste to nie jest. Z
badań wynika bowiem, że na terenie Metropolii ludzie nie widzą
żadnego powodu, żeby przenieść się z
samochodów do
transportu zbiorowego. Choćby nie wiadomo jak dobrą ofertę
zbudować, to nie ma potencjału w ludziach do podjęcia decyzji o
takiej przesiadce. I to jest „woda na młyn” dla osób, które
twierdzą, że nie warto w to inwestować i że należy wkładać
pieniądze
w system drogowy ponieważ samochodami ludzie zawsze będą chcieli
jeździć.
Skąd
taka niewiara pasażerów w transport zbiorowy?
Od
lat 70-tych XX w. na terenie GOP-u inwestowano w układ drogowy.
Równolegle projektowane były inwestycje w transport zbiorowy, ale
ich nie wykonywano. Jeżeli więc cały czas wkładamy pieniądze w
inwestycje drogowe, a nie robimy niczego
z transportem zbiorowym, to on – nawet gdyby był najlepiej
zarządzany – będzie w stanie tylko i wyłącznie sprostać
potrzebom osób, które nie zmieniają kierunków
swoich przemieszczeń.
Bo jeżeli komuś się zmienia potrzeba transportowa, to istniejący
system może jej nie realizować. Tak więc –
to nie ma prawa działać.
No
to chyba możemy zakończyć tę rozmowę. Z większymi pieniędzmi,
czy bez nich i tak nic z tego nie będzie..
Niekoniecznie,
a dowodem jest to, co udało się zrobić na Dolnym Śląsku. Kolej
tam przez lata była postrzegana jako najgorsza w Polsce. Udało nam
się to zmienić, dziś mamy przewozy dużo większe niż przed
pandemią, bywa wręcz, że ludzie mają problem, by wejść do
pociągów. To pokazuje, że jeżeli zbuduje się system korzystny
dla pasażera i pasażer go będzie wybierał, to nie będzie kłopotu
z tym, że pociągi jeżdżą puste, ale by ludzi w tych pociągach
zmieścić. Metropolii potrzeba takiego skoku, jaki wykonano na
Dolnym Śląsku, bądź w przewozach dalekobieżnych. Proszę
przypomnieć sobie jak wyglądały dalekobieżne przewozy kolejowe w
Polsce jeszcze kilkanaście lat temu. Po czym wprowadzono pendolino.
Ono ilościowo było bardzo małą zmianą, bo przecież zaledwie
kilkanaście pociągów na całą sieć, ale pokazało,
że można korzystać z kolei w sposób nowoczesny, szybki i wygodny.
Potrzeba
„efektu pendolino” na miarę Metropolii?
Gdy
mamy człowieka, którego nic nie przekona, pozostaje tylko marketing
szeptany. Przy czym, aby taki marketing miał szansę zaistnieć,
trzeba najpierw stworzyć ofertę, która będzie czasowo
konkurencyjna do jazdy samochodem i wtedy
pokazać
ludziom
właśnie jakiś
efekt „wow”. Bez tego nie ma mowy o tym, żeby ktoś z wyboru
chciał korzystać z transportu zbiorowego. To zresztą pokazały nam
nietrafione centra przesiadkowe.
Centra
przesiadkowe okazały się pomyłką?
Co
do zasady centra przesiadkowe są bardzo dobrym pomysłem, ale trzeba
je umieć projektować, zwłaszcza że wydaje się na to publiczne
pieniądze. Bo one nie są dane za nic. One mają służyć
społeczeństwu. Jeżeli wydajemy pieniądze na centrum przesiadkowe,
to efektem musi być poprawa jakości dla pasażera. Bo jeśli jej
nie będzie, to te pieniądze zostały wyrzucone w błoto i następnym
razem nikt na transport publiczny pieniędzy
już
nie da.
Pan
tej poprawy jakości dla pasażera w tutejszych centrach
przesiadkowych nie dostrzega?
Powiedzmy,
że na poziomie konkretnych rozwiązań bywa z tym różnie. W pewnym
mieście urzędnicy narzekali, że zostało wybudowane centrum
przesiadkowe, ale ludzie nie bardzo chcą się tam przesiadać.
Zapytaliśmy ich więc, czy przed zaprojektowaniem centrum
sprawdzili, czy ta przesiadka skróci czas podróży. Bo każda
wprowadzana przesiadka jest „kosztem”, który pasażer musi
ponieść. A poniesie go tylko wtedy, gdy na tym skorzysta. Taką
korzyścią nie jest to, że w
ogóle
będzie mógł podróżować,
tylko to, że dostanie
się gdzieś szybciej.
Zatem:
jeśli budujemy centrum przesiadkowe gdzieś na rogatkach miasta i
pasażer ma
przesiadać
się z autobusu na tramwaj, to tramwaj musi jechać szybciej niż
autobus. W przeciwnym razie nikt się nie przesiądzie. A jeśli na
siłę spowodujemy, że autobus będzie kończyć bieg w tym centrum,
a pasażer będzie musiał się przesiąść na tramwaj, to zrobią
to tylko ci, którzy nie będą mieli wyjścia. Reszta przesiądzie
się –
ale do
samochodu.
Wracając
do poszukiwań spektakularnych efektów w transporcie, gdzie można by u nas
je znaleźć?
W
transporcie szynowym, który ze względu na swoją przepustowość ma
pewne elementy przewagi nad transportem drogowym. Pamiętajmy, że
tramwaje w Metropolii bardzo często jeżdżą międzymiastowo i z
tego powodu mogłyby osiągać największe prędkości w Polsce, bo
ze względu na brak zabudowy zatrzymują się rzadziej. Kiedy zresztą
w latach 90-tych XX w. przyjechali tutaj przedstawiciele Banku
Światowego, to stwierdzili, że tramwaje to „perła w koronie”,
gdyż stanowią system transportowy, przy pomocy którego można
przeskoczyć wszystkie problemy z motoryzacją. Wystarczy go
unowocześnić i doprowadzić do stanu, gdy będą szybkie połączenia
tramwajowe, a nie będzie problemu z tym, że ludzie będą chcieli
przemieszczać się samochodami. Minęło 30 lat, lekcji nie
odrobiliśmy, tramwaje jeżdżą wedle tego samego standardu, co trzy
dekady temu, a szybkiego tramwaju jak nie było, tak nie ma.
Dodajmy,
że są i takie miasta, które nie tylko szybkiego, ale
jakiegokolwiek tramwaju już nie mają, bo go zlikwidowały…
I
są także takie, które przez nieopatrzność pozwoliły
zabudować
te
grunty –
skutkiem czego nie można odbudować osi tramwajowych, co będzie w
przyszłości problemem. A z drugiej strony są w Polsce miasta,
które nie miały daru od historii w postaci wydzielonych torowisk,
długich odcinków bez przystanków i one przebudowały sieć
przystanków, powydzielały torowiska, doprowadzając do sytuacji, że
tramwaje jeżdżą z prędkościami 70-80 km na godzinę.
Czyli
rada numer dwa: powrót do transportu szynowego.
Tak,
przy czym trzeba określić wyraźną kolejność działań. Wiadomo,
że na początek nie pojawią się takie pieniądze, żebyśmy
zaspokoili wszystkie potrzeby. Tak więc trzeba je
inwestować w takie punkty, które natychmiast dadzą pewne
odciążenie i środki na to, żebyśmy mogli poprawiać ofertę
gdzie indziej. Pamiętajmy, że największy zysk można osiągnąć
na tych połączeniach, którymi
już
jeździ najwięcej ludzi. Od tego trzeba zacząć i to będzie
budowało środki na następne elementy. Tak zrobiliśmy w Kolejach
Dolnośląskich. Plan mieliśmy prosty – na liniach, na których
możemy liczyć na bardzo duże natężenie pasażerów, tak
poprawiać ofertę, żeby jak najbardziej rozdmuchać wykorzystanie
kolei, a za te pieniądze, które uzyskamy z głównych linii,
poprawiać następne połączenia.
Czymś,
co mogłoby natychmiast przynieść zauważalny efekt mógłby być
chyba szybki tramwaj Bytom – Katowice?
Z
inżynierskiego punktu widzenia to jest do zrobienia. To miał być
zresztą pierwszy odcinek podniesiony do właściwych prędkości. To
wymaga jednak zrozumienia we władzach miast i w społeczeństwie, że
jeśli tramwaj ma być szybki, to samochody muszą mu ustępować.
Jest
szansa, że takie zrozumienie się pojawi?
Żeby
przekonać prezydentów miast do tego, że tramwaj może jechać
bardzo szybko i że to jest warte zachodu zaproponowaliśmy, by przy
remoncie linii tramwajowej 27 w Sosnowcu na odcinku od Kazimierza do
Dańdówki podnieść ją do standardu szybkiego tramwaju. Linia
przebiega tam przez tereny, na których nie ma zbyt wielu przecięć
z drogami, a zatem nie byłoby problemu, aby uzyskać odpowiednio
wysoką prędkość. Trzeba pokazać, że pewne rzeczy są wykonalne.
To
miałaby być forma pilotażu, swoista demonstracja możliwości
takiej linii?
Dokładnie
tak. Obecnie linia 27 jest traktowana jako nierozwiązywalny problem,
bo tramwaj kończy bieg kilometr przed osiedlem. Z przedłużeniem go
jest kłopot, bo trzeba by przekroczyć linię kolejową. Można to
jednak rozwiązać inaczej – przedłużyć tramwaj wzdłuż linii
kolejowej do parku, co spowoduje, że będzie kończył bieg w
miejscu, które z punktu widzenia osiedla jest lepiej dostępne, a
jednocześnie uzyska się w dni wolne dobry
dojazd
do znakomitego generatora ruchu, jakim jest park. A zatem mamy
atrakcję, która jest w stanie wypełnić tramwaj w dni wolne i mamy
osiedle, które jest w stanie zapewnić wypełnienie w dni robocze.
Tylko trzeba dokonać inwestycji. Tę
linię trzeba będzie albo wyremontować, albo rozebrać, bo ze
względów technicznych jest już u kresu swojej żywotności. Możemy
ją wyremontować, dobudować kilometr i mieć system, który będzie
sprawny, albo stwierdzić, że nie stać nas na wybudowanie kilometra
i stracić
kilka kilometrów.
Biorąc
pod uwagę statystyki drogowców wydaje się, że szansy należy
szukać na odcinku Katowice – Sosnowiec. Tutaj oczywiście kłania
się pomysł kolei metropolitalnej.
Istotnie,
w przypadku Sosnowca moglibyśmy wykorzystać połączenia kolejowe,
bo one oferują prędkość, jakiej nie się osiągnie w jakimkolwiek
ruchu kołowym. Tyle, że kolej jest bardzo droga, a przy tym podatna
na zakłócenia, zwłaszcza jeśli się szeroko i szybko przebudowuje
infrastrukturę. A z takim zakresem przebudowy będziemy mieli teraz
do czynienia. Będą duże ograniczenia w ruchu. Dlatego też, choć
potencjał jest ogromny, to nie możemy w tej chwili uruchamiać
mocnej oferty do Sosnowca, bo może się okazać, że trzeba się
będzie z tego wycofywać z braku technicznej możliwości, żeby tę
relację obsłużyć. A jeżeli rozdmuchamy ofertę, zaoferujemy
pasażerowi dobry produkt, po czym mu go zabierzemy, to następnym
razem już nam nie uwierzy. Szukajmy zatem takich odcinków, gdzie
jesteśmy w stanie bez
takich kłopotów przekonać
ludzi, że możemy zrobić ofertę konkurencyjną wobec samochodu, a
dopiero potem, kiedy już będziemy mieli za sobą społeczeństwo
oraz lokalne władze, realizujmy jakieś systemowe działania.
To
program na wiele lat...
Owszem.
Ja pokazuję, w jakim kierunku możemy iść. Pytanie kiedy
zaczniemy. Wszystko zależy od władz. Na dziś nie mamy z
czego wewnętrznie
sponsorować przebudowy systemu. Po prostu któryś prezydent
musiałby się zdecydować na to, że chce spróbować stworzyć
miasto korzystne dla mieszkańców z punktu widzenia przemieszczeń
transportem zbiorowym. Zainwestować w to i zobaczyć, jaki będzie
efekt.
Z
punktu widzenia prezydenta miasta to może się wydać ryzykownym
podejściem.
Oczywiście.
Ja jestem inżynierem transportu, mogę mówić, co można zrobić i
co to spowoduje z transportowego punktu widzenia, ale decyzja o tym,
czy ktoś będzie chciał przekazać pieniądze na transport
zbiorowy, czy raczej będzie chciał dalej budować drogi,
należy do osoby wybieranej przez społeczeństwo.
Może Cię zainteresować: