W środę 20 lipca 2022 r. po godzinie 15 na stacji IMGW w Katowicach zanotowano temperaturę blisko 32 stopni Celsjusza, dzień później sięgnęła 33 stopni (w wielkopolskim Kórniku było niemal 38 stopni). To wciąż jeszcze mniej aniżeli wynosi katowicki rekord ciepła, zanotowany 29 sierpnia 1992 roku, kiedy to termometry w stolicy województwa pokazały 36 stopni Celsjusza. W tym samym czasie płonęły wtedy lasy wokół Kuźni Raciborskiej – wówczas takie temperatury uważano jeszcze za swego rodzaju wybryk natury, dziś powtarzalność tych zjawisk każe uznać, że w dającej się przewidzieć przewidzieć przyszłości będą nam towarzyszyć na stałe. Ze wszelkimi tego faktu konsekwencjami – zdrowotnymi, związanymi z zaopatrzeniem w wodę, prąd, czy utrzymaniem pracy infrastruktury transportowej, a także ogólnym komfortem funkcjonowania i pracy.
Na rozgrzanych rynkach można smażyć jajecznicę
W obliczu tej sytuacji możliwości naszej reakcji na poziomie lokalnym są trzy:
- można nie robić nic,
- można swoją sytuację pogorszyć
- można starać się ją choć nieco poprawić.
Pogarszamy ją zabudowując w naszych miastach tereny zielone, czy po prostu uszczelniając grunt, pokrywając go wszechobecną kostką. W ten sposób przyczyniamy się do powstawania tzw. miejskich wysp ciepła. To obszary, na których ze względu na intensywność zabudowy, temperatura jest wyższa aniżeli na terenach z nimi sąsiadujących.
Mówiąc krótko, im więcej w miastach tzw. betonozy tym też goręcej. Z danych, jakie w swoich materiałach prezentuje katowicki Instytut Ekologii Terenów Uprzemysłowionych wynika, że między centrum miasta, a terenami zielonymi, czy podmiejskimi mogą być 3-4 stopnie Celsjusza różnicy w temperaturze powietrza. Gdy w tych pierwszych termometry pokazują niemal 30-tkę (przy gruncie jest rzecz jasna odpowiednio cieplej), w tych drugich jest w okolicach 25- 27 stopni.
W sumie nic odkrywczego, wystarczy wyjść w czasie upału na któryś ze „zrewitalizowanych” betonową kostką miejskich rynków, a potem przejść się do jakiegoś parku. Wnioski nasuną się same. O tym, jakie temperatury panują na wybetonowanych placach najlepiej świadczy udana próba usmażenia jajecznicy na płycie katowickiego rynku, którą z początkiem lipca przeprowadzili członkowie śląskich struktur partii Razem (powtórzyli tym sposobem doświadczenie nastolatka z podkrakowskich Krzeszowic, który podobnego wyczynu dokonał na płycie tamtejszego rynku).
Po pierwsze: nie dokładać betonu
No dobra, ale co można z tym zrobić? Po pierwsze nie dokładać więcej betonu niż jest to bezwzględnie konieczne. Argument ten, pierwotnie formułowany głównie przez miejskich aktywistów, „zielonych” i naukowców, coraz częściej zaczyna też pobrzmiewać w wypowiedziach oficjeli. Nie wszedł jeszcze, jak smog, do oficjalnej agendy dyskusji publicznej, ale zaczyna się go zauważać.
W lipcu 2019 r. w Katowicach premier Mateusz Morawiecki zapowiedział wdrożenie przepisów, które miałyby sprawić, że nie będzie „betonowych dżungli w miastach”. Jeśli ktoś o takowych przepisach słyszał, to prosimy o kontakt. Z kolei niespełna rok temu Magdalena Gawin, ówczesna wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego, a zarazem Generalny Konserwator Zabytków zapowiedziała, że będzie namawiać marszałków województw, by w ogłaszanych konkursach dotyczących inwestycji znalazły się zapisy wykluczające możliwość uzyskania unijnego dofinansowania na bezrozumne betonowanie miast. Ostrzegła też, że podlegli jej konserwatorzy nie będą opiniować tego typu przedsięwzięć. Zapachniało antybetonową rewolucją. Wkrótce potem Magdalena Gawin przestała jednak pełnić swoją funkcję w rządzie i temat, nomen omen, usechł.
Zielona akupunktura ochłodzić może miejskie podwórka
Na szczęście więcej żywotności mają działania podejmowane przez naukowców, którzy starają się przekonywać lokalnych włodarzy do „rozszczelniania” zabetonowanych powierzchni. I nie chodzi tu o zakładanie nowych parków w środku miasta, bo na to często nie ma już tam miejsca. Chodzi o niewielkie kawałki zieleni, które można aranżować na małych przestrzeniach (podwórkach kamienic, ścianach domów, dachach przystanków), czy tzw. parki kieszonkowe (300–1000 m.kw.). Naukowcy nazywają to „zieloną akupunkturą”. Nie jest ona w stanie zmienić temperatury w całym mieście, ale już w skali „mikro”, np. w obrębie tak zazielenionego podwórka – owszem.
Taką właśnie „zieloną akupunkturę” pilotażowo wprowadzono w czterech miejscach Chorzowa - na ścianie Chorzowskiego Centrum Kultury, skwerze przy ul. Moniuszki, podwórkach przy ul. Armii Krajowej i ul. Bankowej.
Przedsięwzięcie stanowiło część międzynarodowego projektu SALUTE4CE, koordynowanego przez Instytut Ekologii Terenów Uprzemysłowionych w Katowicach.
– To jest idea, którą udało się zastosować po raz pierwszy. Pomysł pochodzi z Ameryki Południowej, ale nigdzie w Europie go do tej pory go nie zastosowano – podkreślała, podsumowując wiosną ten pilotaż, dr Anna Starzewska-Sikorska z IETU, koordynator projektu.
Przy tej okazji prezydenci Chorzowa, Świętochłowic i Rudy Śląskiej podpisali też deklarację o współpracy w rozwijaniu systemu zielonej akupunktury w tych miastach. W sumie, jak wyjaśnia nam dr Anna Starzewska-Sikorska, w tych trzech miastach miałoby zostać zrealizowanych 27 niewielkich projektów.
- Zielone podwórka, parki kieszonkowe, zieleń przy kamienicach. W dokumencie zostały już wskazane propozycje ich lokalizacji. Zostały one skonsultowane z mieszkańcami, a myśmy je zweryfikowali pod kątem możliwości technicznych i własności terenu – tłumaczy. Jak dodaje, w kolejnym kroku miasta będą musiały uwzględnić te przedsięwzięcia w miejskich planach adaptacji do zmian klimatu, a następnie znaleźć dla nich finansowanie.
Pnącza ukryją autobusowe przystanki, drzewa dadzą cień na ulicach
Elementem „zielonej akupunktury” stają się też autobusowe przystanki. Sposobem na to, aby w obrębie wiaty przystankowej zrobiło się chłodniej mają być oplatające je pnącza, czy wyłożony na dachu rozchodnik (to odporna na zmienne warunki pogodowe roślina). Już w ubiegłym roku pierwszy „zielony przystanek” powstał w Tychach, a wiosną tego roku wykonano dwa kolejne. Niedawno zielony dach zyskał też przystanek przed dworcem PKP w Sosnowcu. Pierwsze „zielone przystanki” mają w tym roku pojawić także w trzech punktach Katowic, przy czym trzeba brać poprawkę na fakt, że nie od razu będą wyglądać tak jak na kolorowych wizualizacjach. Roślinność potrzebuje trochę czasu na wzrost. Być może będzie jak z ogrodami wertykalnymi na katowickim rynku, które z początku zostały mocno obśmiane, a potem doczekały się znacznie łaskawszych recenzji.
W kontekście tego typu działań warto wskazać też takie inicjatywy jak katowickie zadrzewianie ulic w śródmieściu. Taką metamorfozę przeszła już aleja Korfantego, gdzie kosztem jezdni poszerzono pas zieleni. Następna w kolejce ma być ul. Warszawska, gdzie do połowy przyszłego roku ma pojawić się kilkadziesiąt drzew, krzewy i pnącza, a także plac Sejmu Śląskiego (projekt wykonawczy tej inwestycji ma być gotowy do końca tego roku). Rosną zatem szanse, że w centrum Katowic będzie się można schronić pod drzewem innym niż wystawiane latem na rynek palmy.
Może Cię zainteresować:
Mieszczuchy pragną drzew. Dawno temu architekci i budowniczy Katowic dobrze o tym wiedzieli
Może Cię zainteresować: