Patryk Osadnik: Pierwszy
Odpust u Babci Anny odbył się w 2009 roku, już po pierwszym
Jarmarku na Nikiszu. Jak to wspominasz?
Waldemar Jan: Geneza
Jarmarku na Nikiszu to wrzesień 2008 roku i… Jura
Krakowsko-Częstochowska. Podczas wyjazdu z mieszkańcami spędziliśmy
całą noc zastanawiając się, co zrobić, żeby ludzie przestali
bać się Nikiszowca, a mieszkańcy nie musieli się go wstydzić.
Tak zrodził się pomysł na jarmark. Cały czas mieliśmy w głowie,
że w życiu osiedla są ważne dwa wydarzenia - Barbórka oraz
odpust parafialny. Skoro jarmark odbył w grudniu, to trzeba było
jakoś zagospodarować lipiec. Odpust to taki dzień, w którym
rodziny spotykają się na obiadach, więc zorganizowaliśmy obiad,
na który zaprosiliśmy między innymi Annę Dudzińską z Radia Katowice,
ówczesnego
dyrektora
Muzeum Śląskiego Leszka Jodlińskiego czy prof. Dorotę Simonides.
Kluski, rolady i modrą kapustę już dwa dni wcześniej zaczęliśmy
przygotowywać wraz z mieszkańcami w Domu Katechetycznym przy
parafii św. Anny w Nikiszowcu, gdzie przez wiele lat była nasza
siedziba. W tym samym czasie powstawał Festiwal Sztuki Naiwnej Art
Naif (Wówczas Nikisz-For) i udało nam się dogadać, że ich
jarmark sztuki odbędzie się w tym samym czasie. W ten sposób
połączyliśmy strefę sacrum, społeczną i artystyczną. Pamiętam,
że pierwszy jarmark i odpust to momenty, kiedy zryw społeczny i
poczucie bliskości były na bardzo wysokim poziomie, co zmieniło to
miejsce.
Przytoczę
twoje słowa z książki dotyczącej rewitalizacji Nikiszowca: "Kiedy
kilkanaście lat temu proponowano właścicielom piekarni
zorganizowanie choćby namiastki kawiarni, ci rezygnowali pełni obaw
o to, czy ktoś nie ukradnie jej wyposażenia". Dziś Michalski i
Cafe Byfyj to ikony Nikiszowca. Turyści walą tutaj drzwiami i
oknami. Ludzie rano przyjeżdżają z innych dzielnic i miast na
zakupy. To pewien symbol rewitalizacji osiedla?
Zajmuje
się zawodowo rewitalizacją i zawsze podczas prelekcji lub na
zajęciach ze studentami pokazuję Michalskich jako przykład udanych zmian
rewitalizacyjnych. Początkowo, kiedy już otwarto tzw. mały Byfyj,
stał tam zwykły "marketowy" ekspres do kawy,
ale też go nikt nie ukradł. Później skończył się remont i
otwarto dużą kawiarnię z prawdziwym dużym ekspresem za
kilkadziesiąt tysięcy złotych. Przedstawiam
to jako przykład "rewitalizacyjnego ekspresu do kawy",
który pokazuje, że nie ma już obaw o bezpieczeństwo i o to, czy
warto coś tutaj zrobić z perspektywy biznesu. Poza tym, Michalscy
to biznes z ludzką twarzą, ponieważ angażują się w działania
społeczne. Wielu młodych ludzi z Centrum Zimbardo stawiało tam
swoje pierwsze zawodowe kroki.
Dwadzieścia
lat temu Nikiszowiec uznawano za jedną z najgorszych, najbardziej
niebezpiecznych dzielnic Katowic. Dziś pisze się: "Magiczny…",
"Zachwycający…", "Niezwykły…". Sukces został
osiągnięty?
Czasami
się tego boję, a czasami tego potrzebuję. Nikiszowiec rzeczywiście
jest na swój sposób magiczny, zachwycający i niezwykły, ale ma
swoją wytrzymałość. Walczę z dwiema myślami. Z jednej strony,
gdybyśmy niczego nie zrobili, to nie wiem, gdzie dziś byłby
Nikiszowiec - ile osób interesowałoby się tym osiedlem, ilu nowych
mieszkańców by się wprowadziło, ile powstałoby nowych biznesów,
jak
bardzo dalej mieszkańcy wstydziliby się swojego osiedla. Wstyd to
niezwykle ciążące uczucie, które nie pozwala się rozwijać.
Z drugiej strony, dzięki naszej kreatywności i aktywności
mieszkańców, we współpracy z samorządem, który w 2009 roku
zrozumiał, że ma tutaj społecznych partnerów, stworzyliśmy
mechanizm, który sam się napędza. Nikiszowiec jest dziś miejscem
społecznie przyzwoitym i dobrym do życia, choć ludzie są różni,
ale to jest dobre. To świadczy o prawdziwości tego miejsca, które
żyje, nie jest muzeum figur woskowych. Zdaję sobie sprawę z tego,
że Nikiszowiec jest nadmiernie eksploatowany. Dziwnie mi o tym
mówić, bo jestem jednym z autorów tej nadeksploatacji, ale należy
pamiętać, że robimy wszystko, aby mieszkańców przed tym ochronić
- zamykamy osiedle na czas wydarzeń (Jarmark na Nikiszu, Odpust u
Babci Anny), wydajemy wjazdówki, uruchamiamy dodatkowe autobusy.
Staramy się robić to w sposób odpowiedzialny i kontrolowany. Warto
zwrócić uwagę na fakt, że Nikiszowiec, który jeszcze tak
niedawno trzeba było podnosić z upadku, zaczął inicjować zmiany
wokół - inwestycje mieszkaniowe, przedsiębiorstwa, HUB
Gamingowo-Technologiczny. To niesamowita transformacja. O dziwo kilka
lat temu wydawało nam się, że na rewitalizacji w szczególny
sposób skorzystają mieszkańcy, na przykład na Nikiszowcu będą otwierali
swoje biznesy, będą zarabiali na tej popularności. Tak się jednak
w zdecydowanej większości przypadków nie stało. Dopiero teraz tworzymy sieć
przewodników lokalnych, którzy mogą zarabiać na opowiadaniu
autentycznych historii. Większość mieszkańców Nikiszowca chce po
prostu wygodnie i spokojnie żyć, a prawa do tego trzeba pilnować.
Moją
małą definicją udanej rewitalizacji jest osiągnięcie stanu, w
którym ludzie nie będą się wstydzić
miejsca w którym żyją, a jakość życia będzie po prostu dobra.
Myślę, że to się udało.
Może Cię zainteresować:
Odpust u Babci Anny na Nikiszowcu odbędzie się w niedzielę, 31 lipca 2022
Teraz
chciałbym spojrzeć na to z perspektywy mieszkańca, w końcu sam
tutaj mieszkam. Lubię Michalskiego i Cafe Byfyj, ale jagodzianka za
kilkanaście złotych to cena dla turysty, nie dla mieszkańca.
Ma
to różne wymiary i nie mam gotowej odpowiedzi na to pytanie.
Zapewne utrzymanie pewnego poziomy wymaga odpowiedniego pułapu
cenowego. Dobrze też wiem, że kilka Komzonów dalej jest sklep pani
Lidzi, w którym dobrze ubrane ekspedientki (Mam
tutaj na myśli pewien spójny design, tradycję i kulturę pracy)
obsługują
klientów i sprzedają tańsze jagodzianki, które ludzie kupują od
lat, mają swoje wydeptane ścieżki. Pamiętam, jak jeszcze przed
pandemią COVID-19 mieliśmy w Centrum Zimbardo spotkania seniorów.
Zawsze we wtorki, bo wtedy była tańsza kawa dla seniorów. To też
miało swój klimat, niestety na jakiś czas przerwany, ale jeszcze
może wróci. W
miejscu dzisiejszej Śląskiej Prohibicji funkcjonował wcześniej
lokal typowo obiadowy, komunijny, stypowy - kantyna
w dawnym domu górnika z archaicznym wystrojem. Z czasem właściciele
nie wytrzymali konkurencji i zainwestował ktoś ze znacznie
zasobniejszym portfelem, a osiedle straciło miejsce, które przez
lata tworzyło jego specyfikę. Żal
mi tego.
Na szczęście Śląska Prohibicja odnalazła się w pewnym
narzuconym kanonie. Oczywiście czasem słyszę narzekania, że coś
jest za drogie, ale tam też chodzą ludzie, często mieszkańcy
Nikiszowca, a u Michalskiego dalej kupują chleb. Są miejsca dla
turystów, dla turystów i dla jednych oraz drugich.
Nikiszowiec
odwiedzają tłumy turystów. Mam okno od podwórka, codziennie
widuję tam nawet kilka wycieczek. Może to incydentalne sytuacje,
ale dla części mieszkańców to, lekko mówiąc, bywa uciążliwe i
dają temu upust. Gdzie jest wytrzymałość Nikiszowca?
Trudno
mi to zmierzyć. Rewitalizacja nigdy nie odbywa się za darmo.
Popularność to cena, którą mieszkańcy Nikiszowca musieli
ponieść, żeby żyć w miejscu, którego nie muszą się wstydzić,
w którym nie muszą się bać. Gdzie jest ta granica? Jako
przewodnik coraz bardziej skrępowany wchodzę na dziedzińce.
Szczerze mówiąc, zwykle zatrzymuję się w bramie i mówię, że to
przestrzeń prywatna, co trzeba uszanować. Ludziom przejadło się
morze i Mazury. Górny Śląsk i turystyka industrialna stają się
coraz bardziej popularne. Widzimy to chociażby po wzroście
zainteresowania wycieczkami po Nikiszowcu, dlatego zwiększamy liczbę
lokalnych
przewodników, którzy wiedzą, gdzie można wchodzić, a gdzie nie,
nie używamy głośników, ograniczamy grupy do dwudziestu osób.
Pamiętajmy, że Nikiszowiec jest niewielki, można go zwiedzić w
pół godziny, nie powinno się go porównywać do dużych
turystycznych atrakcji. Do punktu krytycznego jeszcze daleko, ale nie
chcemy go osiągnąć.
Przyznam
szczerze, że nie potrafię czytać tekstów o "Magicznym
Nikiszowcu". To dla mnie bardzo duży kontrast w stosunku do
obsikanej bramy, pustych butelek przy ławkach czy awantur sąsiadów.
Dla
mnie Nikiszowiec od początku mojej pracy w latach dziewięćdziesiątych był miejscem
magicznym. Oczywiście spotykałem chłopaków w kapturach, kilka
razy zapytano mnie, co mam w teczce, ale nigdy nie przydarzyło mi
się nic z czego ta dzielnica była znana. W każdej społeczności
są ludzie, którzy funkcjonują tak, a nie inaczej. To już nie do
końca kwestia zubożenia, co bardziej kultury osobistej. Całe doświadczenie,
popularność i modelowość Nikiszowca nie oznaczają, że sto
procent ludzi przeszło tutaj jakąś przemianę, jak za dotknięciem
magicznej różdżki. Mieszkańcy dostosowali się do nowego sposobu
funkcjonowania. Nawet młodzi, którzy byli swego czasu dość
problematyczni, po prostu dojrzeli. Na kwestie kultury osobistej
żaden pracownik społeczny nie ma wpływu, a jeśli rzeczywiście są
osoby, które potrzebują pomocy, to ona tutaj działa.
Dla
mnie ta prawdziwość jest magiczna. Prawdziwe jest to, że są nadal
młodzi chłopcy, którzy tłuką butelki w bramach, są
grafficiarze, choć jeszcze mniej
wyrafinowani artystycznie
niż wcześniej, a nawet panowie, którym zdarzy się oddać mocz w
bramie. Oczywiście, to nie jest przyjemne, ale autentyczne.
Pamiętajmy, że na Nikiszowscu zawsze następowała wymiana
mieszkańców. Jedyna różnica jest taka, że kiedyś przychodzili
tutaj ludzie na takim samym lub niższym poziomie cywilizacyjnym, a
dziś przychodzą ludzie nico zamożniejsi, o nieco większym
kapitale w różnych sferach, co czasem prowadzi do konfliktów.
Uważam jednak, że ta różnorodność jest dobra. Wymiar magiczny
tkwi w autentyzmie. Kilka lat temu oprowadzałem wycieczkę i jeden z
uczestników powiedział: "To niesamowite! Jak udało wam się
nagrać ten zapach kotleta?". Nie dowierzałem. Wydawało mu się,
że przyjechał do muzeum, a tam po prostu ktoś robił obiad. Tu
mieszkają ludzie? Tak.