Wszystko było jasne, choć nie wszyscy się z tego cieszyli
Do poniedziałkowego wieczora w kontekście Ministerstwa Przemysłu wszystko wyglądało na „poukładane”. Na pierwszym prasowym briefingu minister Marzena Czarnecka jasno powiedziała, co znajdzie się w zakresie kierowanego przez nią resortu: górnictwa i energetyka węglowa. Nie wszystkim przypadło to do gustu. Wśród tych, którzy liczyli na coś więcej pojawiły się głosy rozczarowania, tym mocniejsze, że nowy resort nie przejął nadzoru nad spółkami (ten pozostał w Ministerstwie Aktywów Państwowych). Opinia, że zamiast ministerstwa przemysłu dostaliśmy ministerstwo przemysłów upadających nie była odosobniona. Ci, którzy na nic wielkiego nie liczyli, uznali natomiast, że „mieli nosa”.
- Rozumiem je jako delegaturę Ministerstwa Aktywów Państwowych, ono będzie miało charakter zaplecza intelektualnego – tak o Ministerstwie Przemysłu mówił na antenie Radia Piekary Jerzy Markowski, były wiceminister gospodarki, a obecnie ekspert górniczy. Kolejny raz zresztą powtórzył, że nie widzi powodu, by rządowe decyzje w sprawie górnictwa musiały akurat koniecznie zapadać w Katowicach.
-
Wszystko co ważne dzieje się w Warszawie. Tu nie dzieje się nic –
stwierdził Markowski.
Polityka atomowa jednak dla Ministerstwa Przemysłu. Zwrot akcji i konflikt interesów?
W poniedziałek wieczorem okazało się jednak, że sprawa będzie... bardziej skomplikowana. Wówczas to bowiem minister Czarnecka ujawniła, że w gestii kierowanego przez nią resortu znajdą się też działania w zakresie polityki atomowej, polityki wodorowej, gazu i ropy naftowej. Mówiąc wprost, w budynku Polskiej Grupy Górniczej w Katowicach (bo tam znajdzie siedzibę Ministerstwo Przemysłu) być może będą zapadać najważniejsze decyzje zarówno dla polskiego węgla i opartej na nim konwencjonalnej energetyki, jak też dla mającej dopiero powstać energetyki jądrowej.
Od razu pojawiły się sugestie, że pachnie to nieuchronnym konfliktem interesów. Czyich? Ano górnictwa i wiszącej na nim energetyki węglowej, a także energetyki jądrowej, której „odpalenie” oznaczać będzie definitywny koniec ery „czarnego złota”. Tego akurat politycy obecnej ekipy rządzącej (podobnie jak ich przeciwnicy z drugiej strony barykady) bynajmniej nie ukrywali.
- Dopóki prąd będzie wytwarzany w elektrowniach węglowych, to węgiel będzie wydobywany w polskich kopalniach – deklarował kilka miesięcy temu poseł Wojciech Saługa.
Innymi
słowy, dopóki Polska nie ma elektrowni jądrowej, tak długo –
nawet biorąc pod uwagę systematycznie spadający udział węgla w
miksie energetycznym i
rosnący w nim udział źródeł odnawialnych –
wciąż surowiec
ten będzie
potrzebny do produkcji prądu. A to oznaczać będzie, że pozostanie
również powód, aby kopalnie dalej
fedrowały
(czy energetykom nie będzie bardziej opłacało kupić węgla z
importu niż ten krajowy, to już zupełnie
inna
historia).
Diabeł tkwi w szczegółach, czyli ile warte są plany i daty
Zgodnie z planem pierwszy blok w elektrowni jądrowej w pomorskim Choczewie ma zostać uruchomiony w roku 2033. Tyle teoria, bo eksperci są raczej sceptyczni co do możliwości dotrzymania tego terminu. Nie brak opinii, że realnie polska „atomówka” może zacząć działać nie wcześniej niż w roku 2040.
Wszystkie te daty istotne są w kontekście tego, jak długo fedrować będzie jeszcze polskie górnictwo. Oficjalną datę znamy: wedle podpisanej blisko 3 lata temu umowy społecznej ostatnia państwowa „gruba” ma zakończyć wydobycie w roku 2049. Nie brak jednak opinii, że ekonomia może zweryfikować te założenia.
Konieczność dołożenia tylko w tym roku balansującym na granicy upadłości górniczym spółkom 7 miliardów złotych ponownie otworzyła wśród publicystów i analityków dyskusję pod tytułem „jak długo jeszcze cała Polska ma dopłacać do śląskiego węgla”, a płynące ze strony związkowców tłumaczenia, że przecież takie dopłaty zakładała umowa społeczna mało kogo przekonują. Tym bardziej, że pozostałe zapisy tej umowy od dawna są fikcją. Fikcją jest nawet zapisane w umowie społecznej tempo redukcji wydobycia węgla, gdyż faktycznie kopalnie ograniczają je szybciej niż zakładała umowa społeczna, więc udział węgla w produkcji energii (choć wciąż dominujący) jest dziś mniejszy niż to zakładano.
Pytanie brzmi zatem, czy to, co miało nastąpić w roku 2049 nie nastąpi jednak wcześniej? Co prawda sama minister Czarnecka mówiła niedawno, że „kopalnie będą funkcjonować tak długo jak będą zasoby w tychże kopalniach”, ale nawet na Śląsku można usłyszeć opinie, że była to wypowiedź nieco zbyt optymistyczna.
- Jest pewien próg nieefektywności wydobycia, którego nie jesteśmy w stanie pokryć żadnymi innymi środkami – zwraca uwagę Jerzy Markowski.
Z Katowic jest dalej do Choczewa niż z Warszawy
Tyle że (patrz wyżej) póki nie ma elektrowni jądrowej nie ma mowy o definitywnym pożegnaniu się z węglem w energetyce. Na taki ruch gospodarka nie może sobie pozwolić (i bez tego zresztą eksperci prognozują, że między rokiem 2030, a 2040 możemy być w Polsce świadkami energetycznego kryzysu).
Teoretycznie, mając na uwadze nieuchronną dekarbonizację i koszty energii z węgla powinniśmy starać się zatem jak najszybciej „dowieźć” do końca program budowy energetyki atomowej. Czy jednak z budynku Ministerstwa Przemysłu będzie można jednocześnie nadawać tempo pracom nad polskim atomem i zabiegać o utrzymanie obiecanego górnikom tempa „zwijania się” górnictwa (czyt. pilnowania, by nie nastąpiło to wcześniej)?
Właśnie w tym kontekście pojawiają się opinie o sprzeczności interesów, czy wręcz wyraźne sugestie, że usytuowany w Katowicach resort niespecjalnie będzie się śpieszył z realizacją programu jądrowego. Nikt tego co prawda otwarcie nie napisał, ale między wierszami można wyczuć obawy, że bezpośrednie sąsiedztwo (za ścianą) największej polskiej spółki górniczej i bliskie (jakieś 1,5 km w linii prostej) siedziby śląsko – dąbrowskiej Solidarności sprawiać będzie, iż resort przemysłu dostosowywać będzie tempo prac nad programem jądrowym do zapisów górniczej umowy społecznej. Czyli pilnować, aby atom przypadkiem za wcześnie nie wykoleił węgla.
- Połączenie nadzoru na regulacjami dotyczącymi górnictwa i energetyki jądrowej w jednym resorcie ? Obawiam się, że to będzie dość egzotyczny mariaż. Z Katowic jest znacznie dalej do Choczewa niż z Warszawy – ocenił w mediach społecznościowych Robert Tomaszewski, szef działu energetycznego w Polityka Insight.
Atomowy projekt w gestii ministerstwa, czy może pełnomocnika, którego nie ma?
Założenie, że polski program atomowy będzie faktycznie sterowany z Katowic może się jednak okazać założeniem mocno na wyrost. Faktycznie bowiem nadzór nad spółką Polskie Elektrownie Jądrowe (a to ona prowadzić ma atomowy projekt na Pomorzu) sprawuje Pełnomocnik Rządu do spraw Strategicznej Infrastruktury Energetycznej. Stanowisko to istnieje od roku 2015 (jako pierwszy pełnił je Piotr Naimski). Zgodnie z ostatnią nowelizacją rozporządzenia w tej sprawie pełnomocnikiem jest „sekretarz stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów albo sekretarz stanu albo podsekretarz stanu w urzędzie obsługującym ministra właściwego do spraw energii.”.
Oznacza to, że „człowiek od atomu” będzie bezpośrednio podległy premierowi, albo… No właśnie komu? Na pewno nie urzędującej z Katowic Minister Przemysłu. Zgodnie bowiem z rozporządzeniem o działach administracji rządowej energia znalazła się w kompetencjach Ministerstwa Klimatu i Środowiska (szefowej resortu podlega m.in. prezes Państwowej Agencji Atomistyki). Póki co na urzędzie pełnomocnika jest wakat i nie wiemy kto finalnie go zapełni – na dziennikarskiej giełdzie nazwisk pojawia się Andrzej Czerwiński, były minister skarbu państwa oraz Maciej Bando, były prezes Urzędu Regulacji Energetyki, choć przykłady innych giełd (patrz przypadek Elżbiety Bieńkowskiej typowanej w mediach do paru różnych stanowisk) każą zachować ostrożność wobec tych spekulacji.
Spekulacją natomiast nie jest to, że są naciski, aby do tego i tak już skomplikowanego układu wprowadzić jeszcze jedną postać - Pełnomocnika Rządu ds. Inwestycji Związanych z Transformacją Energetyczną. O jego powołanie w randze podsekretarza lub sekretarza stanu wystąpiła niedawno Federacja Przedsiębiorców Polskich uzasadniając to potrzebą koordynacji na odpowiednim szczeblu administracyjnym procesu transformacji energetycznej w Polsce.
- Z roku na rok koszty, jakie będzie ponosić polska gospodarka w związku z brakiem lub nieefektywnym przeprowadzeniem transformacji energetycznej, będą stawały się coraz większe. Dlatego nie możemy pozwolić sobie na ryzyko, by szansa ta została zaprzepaszczona przez nieskoordynowane działania silosowej administracji - czytamy w oświadczeniu FDP.
Może Cię zainteresować: