Praca w kopalni Wujek miała spełnić ich młode marzenia o lepszym życiu. Dlatego Andrzej Pełka porzucił rodzinny dom we wsi Niedośpielin w województwie łódzkim zaraz po VIII klasie i przyjechał na Śląsk. Rodzice nie próbowali go zatrzymywać.
– Chciał się usamodzielnić, a tu nie miał szans. To mówię, niech jedzie. Młody jest, grosza potrzebuje. Długo się tą pracą, biedny, nie nacieszył – wspomina ojciec, Antoni Pełka.
Andrzej był najmłodszy spośród dziewięciu zastrzelonych górników. Nie skończył nawet 20 lat. Gdy na chwilę odzyskał przytomność w katowickiej klinice, wyszeptał: – Mamo, ratuj!
Pocisk przebił skroń, przeszył głowę i odebrał wszelką nadzieję na życie. Mama nie potrafiła sobie wybaczyć, że pozwoliła mu na ten wyjazd. Portret Andrzeja powiesiła na ścianie jak święty obrazek i ciągle powtarzała:
– Ładny, jak lalka, jak żywy.
Z okna domu patrzyła na cmentarz, gdzie został pochowany. Nie przestawała płakać.
W końcu popełniła samobójstwo.
Zenek Zając ze wsi Cegielsko w Wielkopolsce pod koniec VIII klasy znalazł na szkolnym korytarzu ulotkę: „Kopalnia Wujek zaprasza”. W latach siedemdziesiątych XX wieku górnictwo w całej Polsce szukało rąk do pracy. Mamę Zenka ogarnęło przerażenie. To przecież taka niebezpieczna praca, może zginąć. No i jak da sobie radę w dużym mieście czternastoletni chłopak?
Jednak Zenek postawił na swoim i został górnikiem. Wyjechał na Śląsk do pracy, by ulżyć mamie. Był najmłodszy z sześciorga rodzeństwa Zająców. Ojciec zmarł, gdy Zenek miał 8 lat. Rodzina utrzymywała się ze skromnej renty i niedużego gospodarstwa. Mama jeździła potem do niego do Katowic na wywiadówki i słuchała pochwał, że został mechanikiem maszyn podziemnych i wybiera się do technikum wieczorowego. Zabierał ją wtedy na zakupy i oddawał część swojego stypendium. Pieniądze z ostatniej wypłaty Zenek odłożył na obrączki, chciał się żenić. Zginął od kuli, która przeszyła na wylot klatkę piersiową i uszkodziła aortę. Zakazano chować go w górniczym mundurze, ale na wszystkich fotografiach przypominających Dziewięciu z Wujka jedynie 22-letni Zenek Zając ma czapkę z pióropuszem.
Krzysztof Giza przyjechał do Katowic z Tarnogrodu na Zamojszczyznie. Kiedy wybiegał na strajk, pocałował w policzek Czesławę Makarewicz, recepcjonistkę z hotelu robotniczego, w którym mieszkał.
– Gdybym nie wrócił, odda pani mamie – powiedział.
Kula trafiła go w szyję i rozerwała tętnicę. Kto dokładnie ją wystrzelił i jakim zagrożeniem dla uzbrojonych milicjantów atakujących kopalnię Wujek mógł być 24-letni Krzysztof Giza? Nie wiadomo. Jego mama też długo nie pożyła po tej śmierci. Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa nachodzili ją rano i wieczorem.
– Zabiliście mi syna! – mówiła do nich z wyrzutem.
– Nie. Pani syn zginął w kopalni – powtarzali esbecy z coraz większą złością, jakby prawdę dało się zagłuszyć krzykiem.
Gizowa żyła w ciągłym strachu. Funkcjonariusze bezpieki byli zawsze przed świętami państwowymi, przed świętem zmarłych, przed rocznicą stanu wojennego. Otruli nawet psy, żeby nie szczekały, kiedy kręcą się koło jej parterowego domu w Tarnogrodzie. Odchodziła od zmysłów i w końcu załamała się psychicznie. Zdążyła spotkać Czesławę Makarewicz pod krzyżem kopalni Wujek i odebrała pocałunek, który zostawił jej Krzyś. Właściwie miał na imię Józef Krzysztof, bo Gizowie nie mogli dojść do zgody. Dla ojca był Józefem, dla mamy – Krzysztofem.
Pacyfikacja kopalni Wujek w stanie wojennym wstrząsnęła całą Polską. Pierwsze relacje w publicznych mediach z przebiegu tych zdarzeń były lakoniczne i jednostronne. Górnicy zginęli, bo strajkując nie podporządkowali się prawu wojennemu.
– Ale kto konkretnie tam zginął? – pytali ludzie.
– To ci, z hoteli robotniczych – padała odpowiedź. (…)
W miejscu, gdzie czołg staranował ogrodzenie kopalni zaraz po pacyfikacji górnicy postawili drewniany krzyż. Obok na murze położyli pierwszych sześć kasków symbolizujących sześciu górników, którzy zginęli na miejscu.
Jeden z nich symbolizuje Krzysztofa Gizę. Rodzina jeszcze nic nie wie o jego śmierci. Dzień po pacyfikacji starszy brat Wiktor jedzie do kopalni Wujek zaniepokojony lakonicznymi komunikatami w telewizyjnych wiadomościach. Telefony nadal nie działają. Autobus mija drewniany krzyż. Wiktor widzi kwiaty i mrugające znicze. Pasażerowie powtarzają szeptem jeden drugiemu:
– Tu strzelali do ludzi. Tu zabili górników.
Wysiada zszokowany i pędzi wzdłuż muru z dziurami od kul, żeby coś więcej się dowiedzieć.
– Krzysiek Giza, to mój brat. Wszystko z nim w porządku? – pyta portiera, ale on odwraca od niego wzrok i mówi, żeby sprawdził w dyrekcji kopalni. Może jest pomyłka w nazwisku.
To nie jest prawda, nie wierzę, że Krzyśkowi coś się stało – Wiktor powtarza w duchu i przyspiesza kroku. W niedzielę, 13 grudnia 1981 roku, kiedy Jaruzelski wprowadzał stan wojenny, wybierali się razem na święta do rodzinnego domu w Tarnogrodzie. Z powodu strajku Krzysiek został w Katowicach. Wiktor spotkał się z nim przy ogrodzeniu kopalni. Chciał podtrzymać go na duchu.
I ostrzec:
– To nie są żarty, uważaj na siebie – mówił, ale to Krzysiek uspokajał jego.
– Nic się nie martw, władza ludowa nie będzie strzelać do robotników.
Wiktor nawet nie próbował go namawiać, żeby wracał z nim do domu, był wręcz dumny, że strajkuje.
– No i co mi teraz z tej dumy...? – złości się na siebie.
W tym samym czasie Adam Giza, młodszy brat Krzyśka, był w wojsku i z telewizji dowiedział się o zastrzelonych górnikach.
Skoro nikt ze mną nie rozmawia na ten temat, to Krzyś cały i zdrowy – pomyślał. Następnego dnia bez słowa wyjaśnień zwolniono go z patroli, żeby nie musiał pobierać broni i ostrej amunicji. Nawet nie wiedział, że 20 grudnia 1981 roku w Tarnogrodzie pochowano Krzyśka. Nie wiedział, że mama bezskutecznie prosi w Wojskowej Komendzie Uzupełnień w Biłgoraju o pomoc w wysłaniu telegramu, by Adam mógł uczestniczyć w pogrzebie.
W Boże Narodzenie dyżurny zbudził Adama o piątej rano.
– Ubieraj galowy mundur: wyjeżdżasz, ale wcześniej wstąp do dowództwa. Polityczny na ciebie czeka.
W dowództwie pułku czeka też mama w czarnym płaszczu, czarnym szaliku.
– Teraz to ja was wszystkich powystrzelam! – krzyczy Adam w stronę wojskowych.
Z jednostki jedzie wprost pod krzyż kopalni Wujek. Jakaś pani zobaczyła go w wojskowym mundurze i krzyczy: – Ty sukinsynie! Przyszedłeś się tu modlić?! Niczego nie wyjaśniał, ale go to mocno zabolało. Potem poszedł do hotelu robotniczego, w którym mieszkał Krzysiek. Pyta kolegów, jak tam było, ale oni nie wiedzą, kiedy Krzysiek upadł.
– Byliśmy z tyłu, a Krzysiek wyrwał się do przodu – mówią.
– Krzysiek zawsze był w pierwszym szeregu – przypomina Adam. – Póki nasze drogi się nie rozeszły, byliśmy zawsze razem, to znaczy Krzysiek z przodu, a ja tuż za nim.
Mama cały czas zabiegała, żeby Adam wyszedł z wojska. Bała się jego reakcji na śmierć brata. Na wszelki wypadek nie dostał już broni do ręki i wkrótce został zwolniony do cywila.
Na grobie Krzyśka powiesił tabliczkę: „Zamordowany przez ZOMO”. Następnego dnia tabliczki nie było, więc wiesza nową, a jak i tę zerwano – wypisuje kolejną o tej samej treści.
Władza boi się pamięci o zastrzelonych górnikach. Próbuje skasować ją z życia publicznego, bo potęguje niechęć do wojskowych rządów.
Rodzina Zenka Zająca we wsi Cegielsko w Wielkopolsce o sześciu zabitych w kopalni Wujek też usłyszała w telewizyjnych wiadomościach.
– Gdyby coś złego stało się Zenkowi, daliby nam przecież znać – pocieszają się domownicy.
Telegram przyszedł następnego dnia. Barbara Słomczyńska z urzędu pocztowego
w Rostarzewie niosła go do domu Zająców. Zenek był jej kolegą z klasy. Dostała polecenie od swoich przełożonych, że ma go dostarczyć natychmiast. Idzie dwa kilometry w śniegu i mrozie myśląc, co ma powiedzieć jego mamie.
– Mam telegram o Zenku... – zaczęła, ale nie dokończyła zdania. Zającowa straciła przytomność.
Zenek Zając zginął w kopalni Wujek od kuli, która przeszyła na wylot klatkę piersiową i uszkodziła aortę. Mama poleciła najstarszemu synowi, Marianowi, jechać do Katowic po ciało. U sołtysa załatwia pozwolenie na wyjazd i pełnomocnictwa. Dołącza telegram o śmierci Zenka, bo prawo stanu wojennego wymaga przepustki i powodu, żeby poruszać się po kraju.
A urzędnicy w gminie węszą jakiś podstęp. Na telegramie brakuje pieczątki kopalni. Sprawdzają w Katowicach, zanim wydadzą papier uprawniający rodzinę do wyjazdu.
– Szwagra ze sobą wezmę, bo z tych nerwów mogę coś narozrabiać – mówi Marian Zając.
Do Katowic docierają w środku nocy, a nie znają miasta. Zastukali do drzwi hotelu blisko dworca kolejowego i słyszą, że nie ma wolnych pokoi.
– Po brata przyjechałem, zginął w kopalni Wujek – wyjaśnia Marian. Wtedy znalazło się miejsce.
W prosektorium tłumaczy prośbę mamy, żeby trumny nie plombować, bo ona chce jeszcze raz spojrzeć na Zenka.
– Czy to brat? – pytają w prosektorium.
– No, brat, ale żadnych śladów ran nie widzę. Zenek jakby spał – odpowiada Marian Zając.
Kopalnia wynajęła karawan, żeby odwieźć ciało do Cegielska. Już na rogatkach miasta zatrzymał ich patrol wojskowy do rutynowej kontroli.
– Co wieziecie? – pytają.
– Brata wiozę z kopalni Wujek – wyjaśnia Marian Zając, ale oni nie wierzą. Przepustka na wyjazd karawanu jest źle wypełniona, a nie można sprawdzić w kopalni jej autentyczności. Jest już wieczór, administracja nie pracuje.
– Otworzyć trumnę! – poleca wojskowy.
– Sami sobie otwórzcie – odpowiada Marian i odwraca się do nich plecami.
Po chwili słyszy: – Tu jest trup.
Ksiądz proboszcz Piotr Siebert w kościele parafialnym w Rostarzewie przyrzekł, że dzwony tak długo będą bić, póki rodzina nie wróci z trumną. Nad grobem mówi do wiernych: – Chowamy Zenona Zająca, który zginął w wojnie polsko-jaruzelskiej.
Na pomniku poleca napisać: Non omnis moriar – nie wszystek umrę.
Mama całe życia żałowała, że pozwoliła Zenkowi na wyjazd na Śląsk. Po jego śmierci wpadła w depresję. Już nie wróciła do zdrowia. Maria, siostra Zenka zastanawia się, czy kiedyś poznają sprawców ich nieszczęścia.
– Usłyszymy pewnie, że milicja strzelała zgodnie z prawem, a ten strajk był bezprawiem – mówi zrezygnowana. – Strajk nie wyrasta z niechęci do pracy lecz także z troski o nią.
W szpitalu walczyli o życie trzej górnicy. Najkrócej niespełna dwudziestoletni Andrzej Pełka ze wsi Niedośpielin w województwie łódzkim. Trafił do kliniki w Katowicach-Ochojcu około godziny 17.00 w dniu pacyfikacji kopalni. Pocisk przebił skroń, przeszył głowę i utknął w potylicy, skąd wyjęli go lekarze. Pozostał kanał uzasadniający zapis w dokumentacji medycznej, że Andrzej Pełka zmarł wskutek przestrzału głowy. Z dokumentacji wynika też, że pocisk w czasie operacji wpadł do studzienki kanalizacyjnej i przepadł w szpitalu. Lekarz okłamał wojskowych prokuratorów, zachował pocisk. Pod krzyżem kopalni Wujek pokazał go mamie Andrzeja Pełki. Nic więcej nie był w stanie zrobić. Andrzej odzyskał na chwilę przytomność i wtedy wyszeptał: – Mamo, ratuj...
Zmarł dwie godziny później. Było pięć minut po północy 17 grudnia 1981 roku.
Ostatni raz Andrzej był w domu w rodzinnej wsi pod koniec listopada 1981 roku i planował przyjechać dopiero na święta Bożego Narodzenia. Już się pożegnał z domownikami i ruszył w stronę przystanku autobusowego, gdy mama z płaczem wybiegła za nim na podwórko. Jakieś złe przeczucie nagle nią spadło.
– Mamuś nie płacz, przyjadę za dwa tygodnie – pocieszał Andrzej. Ale potem milicjanci z komisariatu w Wielgomłynach w województwie łódzkim przynieśli telegram, że Andrzej Pełka nie żyje i trzeba jechać po ciało do Katowic.
Z zawodu był cieślą. Kiedy wprowadzono stan wojenny, pracował poza terenem kopalni, usuwał szkody górnicze. Pojawił się tam dopiero 15 grudnia po wypłatę i dołączył do strajku.
W wieczornych wiadomościach Pełkowie usłyszeli, że w kopalni Wujek podczas wprowadzania ładu i porządku zginęło sześciu górników.
– Rany Boskie, jeden z nich to może być nasz Andrzej! – zawołał ojciec.
Najpierw zmarł pierworodny syn – Zbyszek. Dostał zapalenia opon mózgowych, a znikąd ratunek nie przyszedł. Żył 5 lat. Andrzej był o dwa lata młodszy. Kiedy i jego zabrakło, rodzina gdzieś się zatraciła. Mama sama przeżywała swój ból. Tuż przed śmiercią pojechała jeszcze do Katowic, by zobaczyć, gdzie zginął Andrzej.
– Jak ktoś się zaweźmie, że to zrobi, że odejdzie, nie upilnujesz – przekonuje mąż, Antoni Pełka. – Pierwsza rano stawała. Patrzę, ogień na piecu, ale zgaszony i jej nigdzie nie ma. Biegnę szukać. Zaglądam pod każdy krzak, a ona w tym stawie. Weszła i się utopiła. Dzień wcześniej byliśmy razem na cmentarzu. Wzięła kwiaty na grób i rozpacza, rozpacza, rozpacza. Nie umiała znaleźć ukojenia.