Magazyn „Rolling Stone” pisał kiedyś o Slayerze: „Gdyby nie istniał, prasa brukowa na pewno by go wymyśliła”. „Głośny, agresywny, brutalny, grający i śpiewający piosenki podejmujące takie tematy, jak sadyzm, satanizm, nazistowskie obozy śmierci i seryjni mordercy” – zespołu z podobną charakterystyką bali się wszyscy, od rodziców, przez radiowców, firmy fonograficzne, aż po społecznych strażników moralności.
Między innymi z tych powodów w 1986 roku Slayer miał problem z wydaniem swojego najwybitniejszego, jak się potem okazało, albumu - „Reign in Blood”. Szefowie wytwórni Columbia wyliczali: okładka – koszmar, całość – straszna, długość płyty – ledwie 29 minut, utwór „Angel of Death” na temat hitlerowskiego potwora Josefa Mengele – nie do przyjęcia. Dystrybucją płyty zajęła się konkurencja – firma Geffen i, jak wszyscy wiemy, „Reign in Blood” okazał się sukcesem nie tylko komercyjnym (94. miejsce na liście Billboard 200). Okazał się dziełem przełomowym w historii thrash metalu i ciężkiego grania w ogóle.
Legenda o trzech wagonach
W 1992 roku Slayer przyjechał do Polski po raz pierwszy. Był już wtedy filarem słynnej „Wielkiej Czwórki” thrashu, którą tworzył wraz z Metalliką, Megadeth (tak, to ta kapela, której nazwę podręcznik do HiT tłumaczy jako: „Śmierć na Masową Skalę”) i Anthrax. Miejsce? Gdybyście nie wiedzieli, na pewno byście nie zgadli. Hala w Zabrzu (dziś obiekt Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji). Nie wierzycie, zobaczcie absolutnie bezcenne zdjęcia z tego koncertu, wykonane przez jednego z widzów.
18 sierpnia 1992 roku przy Matejki 6 w Zabrzu zjawiło się 10 tysięcy fanów najgłośniejszej muzyki świata. Ci najwierniejsi, dziś często 40-latkowie w garniturach i ułożonych fryzurach, pamiętają, że 21 lat temu byli na bakier z dress kodami i „fryz-kodami” (włosy same rosły i same się układały). Białe sofixy (takie polskie adidasy za kostkę), spodnie typu „gumy” z daleka przypominające rajtuzy (dziś chyba się mówi „rurki”), bezrękawnik z okładką ulubionej płyty. A na to wszystko: skóro-katana z naszywkami.
Wielu tak wystylizowanych miłośników kwartetu z przedmieść Los Angeles szalało w 1992 roku pod sceną ustawioną w hali kopalni Makoszowy. „Hell Awaits”, „The Antichrist”, potem „Postmortem” i oczywiście „Raining Blood” – tak zaczął się ten koncert. Zwieńczył go „Angel of Death”. W roli suportu wystąpił zespół Testament, który, choć ceniony wśród znawców gatunku, był tylko przystawką przed krwistym daniem głównym. Po daniu głównym, publiczność w Zabrzu czuła spory niedosyt wrażeń i na deser… To oczywiście tylko miejska legenda, ale bilansem zabawy na ulicy miały być trzy przewrócone wagony tramwajowe, które stały w pobliżu.
- Legenda, nic więcej. Ale zadyma była nie z tej ziemi. Pod sceną kotłowało się, nikt normalny nie wszedłby do takiego młyna – opowiada Robert Andrzejewski. W 1992 roku był 18-latkiem, który z Leszna wybrał się na pierwszy taki koncert w życiu.
Tour de Śląsk: Zabrze, Katowice, Gliwice
- Sama podróż z Leszna na Śląsk była przygodą. Ukrywałem się, żeby biletu nikt mi nie skroił, ale zjawiła się brygada ze Szczecina, która zakosiła mi i bilet, i aparat fotograficzny. Pertraktować poszedłem z butelką wina i po winie wszystko się szczęśliwie znalazło – wspomina Andrzejewski, dziś właściciel studia tatuażu w Lesznie.
To jego (bezcenne!) zdjęcia z tamtego pamiętnego koncertu dziś publikujemy. „Fotografować zacząłem dopiero pod koniec, gdy publika się trochę zmęczyła” – mówi Robert.
Slayerowi musiało podobać się w górniczym mieście, bo dwa lata później zjawił się w nim po raz wtóry, tym razem z grupą Machine Head. W dodatku w Zabrzu udzielił wywiadu telewizyjnej „Dwójce” (można odnaleźć go w serwisie YouTube). „Ostatnio, kiedy graliśmy tutaj mieliśmy bardzo skromne show. Teraz będzie to duże, wyszukane widowisko” – zapowiadał basista i wokalista Slayera, Tom Araya. Rozmowa była okraszona kilkoma teledyskami i utworami koncertowymi. Swoją drogą, aż dziw bierze, że takie rzeczy można było kiedyś wypatrzyć w tak przaśnej od lat telewizji publicznej.
Kolejne trzy koncerty na Śląsku Slayer zagrał w Spodku, licząc od końca: w 2007 (jako gwiazda Mystic Festival), w 2002 (w ramach festiwalu Ozzfest) oraz w 1998 roku, po wydaniu bodaj najmniej cenionej wśród fanów płyty „Diabolus in Musica”. Dodajmy, że ta lista mogła być dłuższa, ale jeden występ grupy w Katowicach nie doszedł do skutku – ten w 2001 roku, odwołany po zamachach na WTC. Trzy lata temu Slayer przyjechał do nas jeszcze raz, być może po raz ostatni – do Gliwic.
Na koncert z bochnem chleba
Na wstępie wspomnieliśmy o niegrzecznej publiczności Slayera, więc na dowód tego, wspomnijmy jeszcze o pierwszym występie grupy w Spodku. Przed gwiazdą wieczoru grał m.in. nieznany wtedy wówczas zespół System of a Down (producentem obu kapel był legendarny Rick Rubin). Thrashowi ortodoksi tak przywitali jego muzyków, że ci po zejściu ze sceny zapowiedzieli, że ich noga więcej nie stanie na polskiej ziemi.
Konserwatywnej widowni nie pasowały ani kolorowe stroje (serwis rockmetal.pl pisał: „Ubrani byli, jakby uciekli z zakładu specjalnego”), ani makijaż, ani dość awangardowa, jak na suport Slayera muzyka. Goście w Spodku dosadnie wyrażali swoją dezaprobatę, pod sceną niosły się okrzyki: „wyp….ć pedały!” albo: „dawać k….a Slayera!”. Miarka przebrała się, gdy wokalista SOAD dostał od kogoś w twarz… zgniłym bochenkiem chleba. Grupa nie doceniła pomysłowości krewkiego metalowca (ze zgniłym chlebem na koncert??) i skończyła grać. A Slayer? Było to, co zwykle, czyli dokładnie to, czego oczekiwali fani.
I wszystko to, przed czym ostrzegał niedawno szkolny podręcznik do Historii i Teraźniejszości.