Skończył się właśnie pierwszy turniej w świecie arabskim i pierwszy w świecie muzułmańskim – mundial zdubaizowany do granic przyzwoitości. Ten mundial ma trzech zwycięzców. Pierwszym był Katar.
Katar wygrał, ale nie za sprawą swojej reprezentacji i to nikogo nie zdziwiło. Szejkowie wiedzieli, że nie stworzą z dnia na dzień silnej reprezentacji i nie powalczą o żadne laury. Prawda, coś z niczego Katarowi udało się stworzyć na przykład w 2015 roku, gdy organizował mistrzostwa świata w piłce ręcznej, na których zdobył wicemistrzostwo. W futbolu jednak takich cudów zrobić nie sposób i nawet astronomiczne bogactwo szejków nic tu nie wskóra. Spośród wszystkich drużyn to katarska wypadła najsłabiej. Zajęła ostatnie miejsce, jako jedna z dwóch nie zarobiła ani jednego punktu. Trawestując porzekadło ze śląskich placów: „odwróć tabelę - Katar na czele".
Ale tu chodziło o inne zwyciężanie.
Finał katarsko-katarski
Katarczycy rozgrywali swój alternatywny mundial. Ich reprezentacją miały być same mistrzostwa. Szejkowie najbardziej potrzebowali wspaniałego sportu grającego nie przez Katarczyków, a przez Argentyńczyków, Chorwatów czy Francuzów, a ci spisali się na medale. Katarskie mistrzostwa zrobiły majstra, były być może najlepszym sportowo mundialem w dziejach. Szejkowie wiedzieli, że czym lepszy piłkarze dadzą spektakl, tym mniej świat będzie mówił o kontrowersjach takich jak kupno mundialu za łapówki, śmierci migrantów zarobkowych, autorytarne rządy Szejków czy zarzuty ws. opłacania deputowanych Parlamentu Europejskiego.
Katarczycy na mistrzostwach spełnili swoje cele - i zapłacili za to nienormalnie duże pieniądze. Oficjalny budżet mistrzostw był ponad 1000 procent wyższy od dotychczasowego rekordu, ale stać ich na to. Katar pokazał się światu, pokazał się dobrze (tak to już jest, że kraje autorytarne są sprawnymi organizatorami) i liczy, że w ten sposób wykupi sobie polisę ubezpieczeniową. Ten niewielki kraj (posiada tylu obywateli, ilu mieszkańców mają Katowice), uwikłany w poważne konflikty z sąsiadami, ma ambicje mocarstwowe i w polityce światowej odgrywa nieproporcjonalnie dużą rolę. Liczy, że jeśli kiedyś napadną na niego Arabia Saudyjska czy Egipt (lub powtórzą blokadę kraju z 2017 roku) dla świata nie będzie anonimową ofiarą.
Triumfem Katarczyków był finał, który skrzył się od znaczeń. Rozgrywano go 18 grudnia - akurat w katarskim dniu niepodległości, którą kraj zdobył ledwie 51 lat temu. Wszystkie bramki strzelili zawodnicy, którzy w należącym do Katarczyków Paris Saint-Germain grają (Kylian Mbappe, Lionel Messi) bądź grali (Angel Di Maria). Wszyscy strzelcy są więc lub byli na liście płac Katarczyków.
Bo Arabowie robią poważne zakupy na europejskim rynku futbolowym (nie tylko Katarczycy, ale też Saudowie, którzy niedawno kupili Newcastle United i którzy wraz z Grecją chcą organizować mundial w 2030 roku). Eksploatują europejskie surowce, tak jak wcześniej Europejczycy eksploatowali surowce bliskowschodnie, a jednym z europejskich surowców jest właśnie piłka. Gdy nie udało im się zbudować wielkiej piłki na piłkarskich peryferiach, peryferia wykupują piłkarskie metropolie - jeśli góra nie chce przyjść do Mahometa, to Mahomet przyjdzie do góry. Umowny Wschód kolonizuje umowny Zachód - tyle, że w sposób dużo bardziej humanitarny niż wcześniej robił to ten ostatni. Najlepsza piłka klubowa dalej będzie grana w Europie, a reprezentacyjna w Europie i Ameryce Południowej (po niedzielnym finale bilans złotych medali na mundialach wynosi 12:10 na korzyść Europejczyków), jednak otwarte pozostaje pytanie, kto tym piłkarskim spektaklem będzie zarządzał - a wiele wskazuje na to, że centrum zarządzania piłką przesuwa się coraz bardziej do krajów Zatoki.
Jesteście gośćmi
Myślę, że krytyka Katarczyków bierze się również z niepokoju przed tym, że teraz to Wschód może dyktować reguły Zachodowi. Pięknie opisał to mundialowy korespondent „Wyborczej" Rafał Stec. Przytoczył rozmowę z żołnierzem: „Zakazaliśmy piwa na stadionach, żeby być w zgodzie z naszymi wartościami. Jesteście gośćmi, musicie je respektować. (...) „złamaliście umowę" - odparłem. (...) „I tak byliśmy wyrozumiali. Widzieliśmy Chorwatkę, która rozbiera się na stadionach, widzieliśmy tęczowe symbole i inne małe wykroczenia. Przymykaliśmy oko, bo zależało nam, żeby ludzie się dobrze bawili, mieli miłe wspomnienia". I potem żołnierz dodał: „Powiedz szczerze, nie podobały ci się całkowicie trzeźwe trybuny?". „Musiałem przyznać. Podobały się (...)". Czytałem to i pobrzękiwały mi w uszach słowa, które w „Raporcie o stanie świata" wypowiedział niedawno znakomity znawca Bliskiego Wschodu Łukasz Fyderek. Profesor odwrócił perspektywy i spytał nie tylko o to, jak ten mundial zmieni Katarczyków, ale jak zmieni nas, ludzi Zachodu.
Choć nie zawsze było kolorowo. Katar decydował o granicach wolności wypowiedzi podczas mundialu. Marokańskim piłkarzom i arabskim kibicom pozwolił paradować z flagą Palestyny. Jeszcze raz Stec: „Najbardziej obecny z nieobecnych uczestnik MŚ. Albo - 33 uczestnik. Czarno-biało-zielona flaga była wszechobecna była na ulicach i na stadionach, na których stewardzi zapadali na amnezję - na jej widok zapominali o najświętszym przykazaniu FIFA, organizacji brzydzącej się babraniem piłki z polityką". Ale już na trybunach flagi LGBT były zakazane, również zawodnikom zabroniono zakładania tęczowych opasek. Niemcy i kilka innych reprezentacji zareagowało na to prezentują się kibicom z dłońmi zakrywającymi usta (symbol cenzury). Podejrzewam jednak, że niewielu kibiców zrozumiało znaczenie tego gestu - do większości fanów dotarł on w formie memów z grzebaniem sobie w gaciach przez Joachima Loewa. FIFA pod rękę z Katarem zabroniła również Wołodymirowi Zełeńskiemu wystąpić przed finałowym szpilem z apelem o pokój na świecie (ale treść mowy i tak rozeszła się po internecie, publikowali ją m.in. Andrij Jarmołenko i Andrij Szewczenko). Ze strony piętnastej był to mundial, na którym kobieta była główną sędziną. I bądź tu mądry. I pisz wiersze. I wydawaj jednoznaczne sądy.
Noga Boga
Tak, to był najpiękniejszy finał w dziejach (może równie dobry był ten z 1954 roku, ale eksperci upierają się dość zgodnie, że tegoroczny nie mógł równać się z żadnym innym). Rekordowe 1,5 miliarda ludzi oglądało spektakl reżyserowany jakby przez siedzących razem Jarmuscha, Kubricka i Lyncha, za plecami których suflował Woody Allen.
Drugim zwycięzcą mundialu jest Argentyna. Finał ukoronował króla, choć Messi nie jest dla mnie najlepszym zawodnikiem w historii. Nikt nim nie jest. Różne dyscypliny mają swoje święte, jedyne ikony - boks Muhammada Aliego, koszykówka Micheala Jordana, golf Tigera Woodsa. Religia piłkarska w porównaniu do tamtych monoteistycznych dyscyplin jest jak najbardziej politeistyczna. Nigdy nie będzie jednego największego, najlepszego piłkarza wszech czasów.
Ten mundial jest zmierzchem, przynajmniej reprezentacyjno-turniejowym, kilku bogów - Modricia, Benzemy, a przede wszystkim Ronaldo i Messiego. Spór o to kto z tej dwójki jest większy - Ronaldo czy Messi - nie rozstrzygnął się, bo rozstrzygnąć się go nie da. Zostaną z nami jednak ikoniczne kadry, które zorganizują wyobraźnię wielu. Z jednej strony obrazki triumfującego Messiego, z drugiej grzejącego ławę i płaczącego Ronaldo, który wiedział, że raz na zawsze traci szansę na osiągnięcie tego, co osiem dni później osiągnął Messi - postawienia kropki nad „i" w swojej wielkiej karierze. Obrazu końca Ronaldo dopełniały krążące podczas turnieju pogłoski o tym, że po skonfliktowaniu się z Manchesterem United Portugalczyk ma trafić za 500 milionów euro do jednego z saudyjskich klubów. Chyba jednak nie trafi.
Dziś więcej osób żyje innym sporem. Czy Messi dorównał Maradonie? Maradonie, który sam nie zostałby pewnie mistrzem świata, gdyby zdobywał bramki w epoce VAR-u (mi odbiera on ogromną część kibicowskiej radości). Pięknie wybrnęła z tego dylematu „La Gazetta Dello Sport". Na poniedziałkowej pierwszej stronie opatrzyła zdjęcie Messiego tytułem „Il piede di Dio". Czyli „noga Boga". Nigdy nie lubiłem Messiego. Ale ten finał był tak wielki, że z niechęci od razu przeszedłem do uwielbienia. Messi przestał być dla mnie człowiekiem, zaczął być fabułą.
Mama Afryka powstaje!
Wiemy, że piłka nożna się globalizuje, ale ten mundial każe się zastanowić, czy też dywersyfikuje, czy powstaną nowe bieguny światowego sportu - póki co reprezentacyjnego. Nie ma chyba bardziej zasklepionego turnieju niż mundial: przez blisko sto lat wygrywało go zaledwie 8 drużyn. Jednocześnie katarskie mistrzostwa przyniosły powiew czegoś nowego. Były pierwszymi w historii, na których z grup wyszły drużyny z wszystkich sześciu kontynentów. Za serce musiał chwytać komentarz tunezyjskiego spikera, który po zwycięskim golu strzelonym Brazylii przez Kameruńczykom krzyczał" „Mama Afryka powstaje!".
Reprezentacją światowych peryferii był trzeci zwycięzca turnieju - Maroko. Pokonując kolejno Belgię, Hiszpanię i Portugalię Maroko dla wielu symbolizowało dekolonizację. Być może nie wszyscy, którzy tak je postrzegali, zdawali sobie sprawę, że jedynym terytorium w Afryce, które nie zostało zdekolonizowane, jest dawniej hiszpańska Sahara Zachodnia. Okupowana w bardzo brutalny sposób właśnie przez Marokańczyków (zainteresowanych odsyłam choćby do książki Bartka Sabeli Wszystkie ziarna piasku).
Maroko symbolizowało też piłkę arabską. Trochę było nawet zastępczą reprezentacją Kataru (czytając państwową Al Jazeerę widać było życzliwość Dohy wobec Lwów Atlasu). Po internecie krążyły memy porównujące pochód Marokańczyków do wczesnośredniowiecznego pochodu Arabów, gdy podbijali Bliski Wschód, Afrykę Północną, następnie przedostając się do Europy zajęli właśnie dzisiejszą Hiszpanię i Portugalię, aby wkroczyć do Francji. Historia się powtórzyła. Nawet wyniki ówczesnych i dzisiejszych bitew były podobne.
Było Maroko reprezentacją Arabów nawet jeśli działy się takie sceny, jak te opisane w świetnym eseju Hishama Aidiego The (African) Arab Cup na portalu Africasacountry.com: „Na konferencji prasowej wielu marokańskich zawodników i trener Regragui nie rozumieli pytań zadawanych przez arabskojęzycznych dziennikarzy i potrzebowali tłumaczy. Szybko dodano arabskie napisany na ekran, aby móc porozumieć się z Marokańczykami, którzy posługiwali się Dariją (marokański wariant arabskiego - przyp. red). Na pewnym popularnym filmiku Hakim Ziyech cierpliwie słucha długiego pytania zadanego po arabsku po czym odpowiada: „A teraz proszę po angielsku".
Wątpliwości co do tych niuansów miał „New York Times", który najpierw zatweetował, że Maroko to pierwsza arabska drużyna, która dotarła do półfinału mundialu, ale następnego dnia słowo „arabska" zamienił na „afrykańska". Ale Maroko było - jak zauważa Hiszam Aidi - i jednym, i drugim.
Było też własną reprezentacją dla wielu muzułmanów , o czym przekonywały chociażby zdjęcia masowych modlitw za ich pomyślność w Indonezji. Myślę, że mogło być też reprezentacją azjatyckich migrantów zarobkowych, którzy stali za sukcesem mundialu.
Kiedyś było lepiej
Jasne, kibiców ten mundial uwierał - mnie na pewno. Uwiera katarski autorytaryzm, uwiera organizowanie go zimą, uwierają doniesienia o śmierci migrantów zarobkowych. Uwiera też zepsuta do szpiku kości FIFA, o której pięknie powiedział ostatnio Dariusz Rosiak: „FIFA teoretycznie jest związkiem prywatnych miłośników piłki nożnej. Organizacją non-profit. To tak jakby ktoś założył sobie związek wędkarski i on rozrósł mu się do skali globalnej". Ale piłkę kocha się nie dla FIFA, ale wbrew niej.
Finał tego mundialu sprawił jednak, że na chwilę zapomniałem o wszystkich kontekstach. Był to trzeci wielki finał w moim życiu, szpil w którym zatraciłem się w kibicowaniu zupełnie. Dwa pierwsze były meczami granicznymi mojego młodzieńczego kibicowania.
Pierwszym, który przeżyłem całym sobą był finał Ligi Mistrzów w w 1999 roku. Bayern Monachium prowadził przez 90 minut jedną bramką z Manchesterem United, po czym Alex Ferguson wprowadził Solskjaera i Sheringama, a ci z marszu zapakowali po golu i dali Czerwonym Diabłom triumf. Miałem dziesięć lat, byłem na zielonej szkole i tego wieczoru postanowiłem pokochać futbol.
Drugi wielki finał był meczem, po którym z kolei na wiele lat rozstałem się z futbolem. Miałem lat szesnaście, to był finał Ligi Mistrzów z 2005 roku i mecz Liverpoolu z Milanem. Do przerwy Milan prowadził trzy do zera. To było spotkanie już w zasadzie rozstrzygnięte, po czym po przerwie w kilka minut zawodnicy z Liverpoolu strzelili trzy gole i doprowadzili do dogrywki, a potem Dudek rozniósł Włochów w karnych. Mecz oglądałem u kolegi. Po dogrywce mama zadzwoniła, że jest późno, a jutro mam do szkoły. Niczego nie rozumiała, ale ja się posłuchałem i jakoś doleciałem do domu na karne. Do dziś nie wiem jak mogłem tak szybko biec, to nie taka znów mała odległość, ale wbrew prawom fizyki zdążyłem. Nieprzypadkowo w katowickiej knajpie, w której oglądaliśmy z Marcinem mecz Polski z Francją, wisiały zdjęcia z dwóch meczów - właśnie tych.
Bayern-Manchester rozpoczął moje dziecięce kibicowanie.
Liverpool-Milan zakończył moje dziecięce kibicowanie.
Argentyna-Francja zamknęła jakiś rozdział mojego kibicowania dorosłego. Mam 33 lata i był to ostatni mundial w moim życiu, na którym wielcy piłkarze byli ode mnie starsi. Na kolejnym nie będzie już Messiego, Modricia i Ronaldo. Będą młodziki jak Neymar i Mbappe, a ja będę patrzył na tych szczyli i opowiadał w kółko, że kiedyś było lepiej.
A moim „kiedyś" będzie niedzielny mecz Argentyna-Francja.
***
Zbigniew Rokita jest reporterem, autor książek (m.in. nagrodzonego podwójną nagrodą Nike „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku) oraz spektakli teatralnych (Weltmajstry w Teatrze Korez i Nikaj w Teatrze Zagłębia). Specjalizuje się w problematyce Europy Środkowo-Wschodniej i Górnego Śląska.