Śląsk mistrzem świata w fusbalu, ja?
Pewnie
ja. Jeszcze pracujemy nad finałem sztuki, ale nie wiem, czy oprzemy
się pokusie, żeby śląski manszaft zrobił weltmajstra.
Z
kim gramy w finale?
A
jeśli powiem, że z Polską to dalej uznasz, że to „my” gramy?
No
raczej. A co to za pomysł, ten „Weltmajster”?
Druga
po „Nikaj” sztuka teatralna, którą napisałem. Wystawimy ją w
Teatrze Korez, wystąpi śląski dream team – Darek Chojnacki, Basia
Lubos, Mirek Neinert i Robert Talarczyk. To futurystyczna opowieść
o pierwszym mundialu w dziejach, na którym Śląsk startuje jako
oddzielna reprezentacja. Wszystko dzieje się w barze.
Dlaczego
w barze?
Mogę
powiedzieć, gdzie rozmawiamy?
To
nawet trzeba powiedzieć.
Siedzimy
w chorzowskim szynku „Agawa”. Pachnie piwem i piecykiem na
drewno, a przy barze wiszą spodnie dresowe na sprzedaż, które
sygnowane są markami, z którymi nie mają nic wspólnego. Zaraz
podadzą nam fasolkę po bretońsku. Klimat wyjątkowy, a pan nie
chciałeś tu siąść na wywiad.
Durś chodzę do śląskich szynków, bo tu snuje się śląska opowieść i łatwo można porozmawiać z bywalcami. Inne miejsce, gdzie to jeszcze możliwe to stadiony, ale już nie ekstraklasowe. Na stadionach i w szynkach można się czegoś o Śląsku dowiedzieć z perspektywy innej niż nosprowo-mariacka.
Jaki hymn śląskiej reprezentacji?
I
co pan słyszy w tych śląskich barach?
Między
innymi historie, które zainspirowały mnie do napisania tej sztuki.
Siedziałem kiedyś w barze „PRL” przy Hajduckiej w Chorzowie. To
jedno z tych miejsc, gdzie niby każdy siedzi osobno, ale wszyscy
prędzej czy później zaczynają rozmawiać razem. Obok mnie opy
oglądały w telewizji Premier League i… zupełnie nie
przeszkadzało im, kto biega po boisku. Grał jakiś Everton z
Tottenhamem, a chopy myślały, że to mecz Manchesteru z Arsenalem,
bo pewnie tylko te zespoły kojarzyły. I byli pewni, że gra
Beckham.
To
„kiedyś” to 20 lat temu?
A
skąd. Teraz to teraz. „Tyn Beckham już tak niy poradzi” –
komentował jeden. Inny się z nim spierał. Oni byli w swoim własnym
świecie, bardzo dobrze się w nim bawili, a fakty nie były im
potrzebne. Być może to błaha anegdota, ale może też symbol
czegoś ważniejszego – i tak traktujemy „Weltmajstrów”: jako
okazję, żeby poprzez bary i fusbal powiedzieć coś więcej.
Takich
miejsc znam całe mnóstwo: bar „Pianka” w Rudzie Śląskiej, bar
„Gruszka” na Ostropie, bar „Mocca” w Katowicach. Nie wymienię
ich wszystkich, bo zaczniecie tam chodzić i się stracą. W moim
osiedlowym barze „Duet” na Zawodziu czuć czeską hospodą
najbardziej z wszystkich knajp, jakie poznałem w aglomeracji, a znam
ich stanowczo za dużo. Tworzy się tam zawodziańskie „community”,
ludzie się kojarzą, rozmawiają – jak te dwie omy, które wpadają
poklachać przy piwie czy to małżeństwo, które czasem kupi sobie
halbka i pijąc ją pół wieczoru gra w kości.
I
gdzie w tym jest „Weltmajster”?
„Weltmajster”
jak wszystko co piszę jest o umowności rzeczy. O tym, że na moim
Zawodziu ludzie kibicują za Gieksą, na Szopienicach za Ruchem, a za
rzeką za Zagłębiem nie dlatego, że tak chcą, ale dlatego że tak
potoczyły losy tej planety, że Szopki są niebieskie itd.
Tożsamości kibicowskie są umowne i przypadkowe tak samo jak
narodowości i tuzin innych identyfikacji, za które ludzie potrafią
się zabijać. Widzę to po sobie – nic nigdy nie miałem do Ruchu,
nawet parę razy pojechałem na ich mecz, ale odkąd zamieszkałem na
Zawodziu to mury się do mnie wydzierają tak głośno, że coraz bardziej
konturuje mi się mój stosunek do Ruchu. To proste, głupie i – w
granicach rozsądku – cool.
Mistrzostwo
świata dla reprezentacji Śląska to coś jak „Autonomia 2020”,
tylko bez podania konkretnej daty.
Ale
ja podaję datę. Mundial 2050 (na stół „Agawy" wjeżdża akurat
fasolka – przyp. aut.). Zresztą, czy piłkarska reprezentacja
Śląska to coś nadzwyczajnego? Są reprezentacje niepaństwowe.
Gibraltar, Wyspy Owcze, Szkocja, Walia itd.
Śląsk
ma swoją reprezentację piłkarską, więc musiałby mieć też
hymn. Jakiś pomysł?
Jestem
otwarty.
„Ein,
zwei, drei. Boże coś Polskę”?
Ale
czy musiałby być hymn? Reprezentacja Hiszpanii ma samą melodię,
bez słów. A poważnie: fusbal nie jest aż tak ważny, żeby
poświęcać mu całą sztukę. To pretekst do opowiedzenia o
poważniejszych sprawach: o narodzie, debacie publicznej…
Zacząłem właśnie prowadzić podcast (pierwszy odcinek będzie w maju) o związkach piłki nożnej i polityki. W każdym odcinku będzie słowo wstępne: „Nie wiem, kto wygrał Ligę Mistrzów, wciąż nie mogę zapamiętać, jak teraz nazywa się Puchar UEFA i dlatego postanowiłem opowiadać o futbolu”. Jak się na czymś nie znasz, czasem możesz zauważyć więcej niż eksperci, bo im za dużo pary schodzi na rozkminianie, który zespół lepiej wykonuje stałe fragmenty gry.
Bardziej rzeczpospolici dzięki Ukraińcom i Ślązakom
Piłka
nożna to dziś ryzykowny temat. FIFA wykluczyła Rosję z rozgrywek,
ale bardzo się nie cieszyła.
FIFA
niewiele Rosji zrobiła – najpierw zawiesiła tymczasowo
reprezentację i kluby, a na ostatnim kongresie zamiast chociaż
zawiesić ją w prawach członka, uznała ruszczyznę za oficjalny
język organizacji. Ale mnie wielka piłka mało obchodzi.
A
propos tego, co na wschodzie. Jak Śląsk zmieni Ukraina i Ukraińcy?
Zmienią.
I nie chodzi tylko o wojnę, bo tysiące Ukraińców mieszkało i
pracowało na Śląsku od lat. To też amortyzuje szok związany z
wielką migracją.
Wyobraża
pan sobie,
że Ukraińcy będą się silezjanizować?
Naskórkowo
i anegdotycznie to już się dzieje. Parę razy słyszałem o
ukraińskich budowlańcach, którzy przyjechawszy na Śląsk i musząc
porozumiewać się z majstrami nauczyli się, że zamiast
polsko-ukraińskiego „tak” należy odpowiadać „ja”.
Rosnąca
od lat obecność Ukraińców – ale też Białorusinów – w
Polsce to świadectwo normalności. Wyjątkowy na tle historii Polski
było raczej powojnie, gdy najbardziej w dziejach Polska zbliżyła
się do monoetniczności. Teraz się to zmienia – tak za sprawą
migracji, jak i poprzez upodmiotowianie się choćby Ślązaków.
Dzięki Ukraińcom czy Ślązakom będziemy w końcu trochę bardziej
„rzeczpospolici”.
A
kiedy się to skończy? Wojna.
Być
może potrwa latami, ale to co wiemy, a co nie było pewne dwa
miesiące temu to to, że Ukraina przetrwa i w sensie duchowym i
tożsamościowym jest silniejsza niż kiedykolwiek. Rosja nie jest w
stanie wygrać tej wojny. Zresztą, w „Weltmajstrach” opowiadamy
o „wielkiej wojnie dnieprzańskiej”, w wyniku której Plac
Czerwony w Moskwie zmienia nazwę na „Plac Żółto-Niebieski”.
Gol Poldiego więcej niż tysiąc petycji
Co pan sądzi o definicji „dumnego Śląska”, którą sformułował
niedawno Robert Talarczyk? Mówił o„Śląsku
dumnym jak Irlandia Irlandczyków”.
Duma
czy przynajmniej brak wstydu to sprawa kluczowa. Zanim nas uznają,
musimy uznać samych siebie. Ważna jest jednak również presja, by
Warszawa uznała śląski język i mniejszość. Autonomia mnie mało
interesuje, może nawet lepiej, że jej nie ma.
I
co wtedy, gdy Warszawa to zrobi?
Z
jednej strony dostaniemy spore fundusze na nauczanie śląszczyzny,
ale z drugiej może dojść do katastrofy – bo czy znajdą się
chętni do uczenia się i zdolni do nauczania? Może okazać się, że
król jest nagi lub że ma kuse galotki. Taka nauka oczywiście
musiałaby być dobrowolna, bo Ślązacy są mniejszością na Śląsku
i nie można nikomu – nawet im samym – narzucać obowiązku nauki
śląszczyzny. Ważnym jest dla mnie dbanie o atrakcyjność
śląskości, bo kolejny świetny spektakl czy gol Poldiego więcej
zrobi dla języka śląskiego niż tysiąc petycji.
Ale
ta atrakcyjność nie wynika z tego, czy będziemy uczyć dzieci
godki w szkole, tylko czy dorośli są w stanie opowiadać tu naszą
opowieść.
No
jasne. I to już się dzieje: to Robert Talarczyk i Szczepan Twardoch
w „Byku”, To Miuosh i zespół Śląsk w „Pieśniach
współczesnych”, to widowisko „Rasa. Pieśni antracytu”, które
jako pierwsze pokazało mi, że górnictwo może być atrakcyjną
opowieścią i zamiast burzyć stare symbole, lepiej je
reinterpretować.
Dlaczego
literatura stała się dziś najważniejszym głosem Śląska? Kiedyś
byli to filmowcy, muzycy, nawet malarze. Czemu teraz literaci?
Śląsk
ma wyjątkowo atrakcyjną historię do opowiedzenia. Ona jest
bluźniercza i wciąż mało poza regionem znana. W Polsce obowiązuje
opowieść kongresówkowo-galicyjska, to nie Odra czy Kłodnica, a
Wisła z domieszką Buga wyjaśniają świat. Ale w przeciwieństwie
do Krakowa, Katowice czy Świony mają opowieść żywą, która się
drze na cały głos. Żyjący w dużej mierze z napiwków Kraków snuje opowieść
martwą, o smoku wawelskim, Szwejku, Jagiellonach… Mieszkając w
Krakowie kilkanaście lat nie znalazłem w tej perspektywie wiele
ciekawego – poza wyjątkami jak Radek Rad czy Ziemek Szczerek,
którzy próbują wskrzeszać Galicję.
Ale
film Śląska nie opowiada, za to opowiada literatura. Pytałem
dlaczego.
Pan
spojrzy na moje rodzinne Gliwice.
Tam przez całe powojnie mamy nienaturalną nadreprezentację
znakomitej literatury. To Różewicz, Kornhauser, Zagajewski, ale i
Siwczyk, Rydet, Chmielarz czy orbitujący wokół Gliwic Twardoch.
Zapomniał
pan o sobie. Rokita też chyba z Gliwic.
O
sobie mam mówić?
Ja już powiedziałem.
Tak
czy inaczej: ci gliwiczanie i gliwiczanki w parę dekad napisali
literaturę, która wystarczyłaby dla niewielkiego państwa, a część
z nich wymieniano wśród kandydatów do najważniejszych literackich
nagród na tej planecie. I dlaczego to się stało? Przypadkiem. Albo
uciekali do Gliwic przed Polską, albo ich ta Polska tam zsyłała,
albo się tam przypadkiem rodzili. Z kolei stołeczne Katowice mają
znacznie uboższą scenę literacką niż prowincjonalne,
politechniczne Gliwice.