Zawsze
wolałem Cieszyn Czeski od Cieszyna Polskiego. Ten pierwszy jest
fajniejszy, ten drugi piękniejszy, a przynajmniej piękniejszy
pięknem oczywistym. Inna sprawa, że nie mógłby dla mnie istnieć
jeden Cieszyn bez drugiego, kręci mnie ta dwoistość, to że oba
miasta są historiami alternatywnymi austriackiego Cieszyna z wiersza
Jaromira Nohavicy – historiami alternatywnymi, które się
niezależnie od siebie wydarzyły. Można stać w rozkroku na
granicznym moście i patrzyć jednocześnie jak potoczyłaby się
historia tego samego miejsca, gdyby z Austrii trafiło do Czech lub
do Polski. I może coś nawet z tej historii zrozumieć, choć to nie
łatwe. Mi brakuje kluczy do rozumienia Śląska Cieszyńskiego, moje
intuicje z Polski kłodnickiej czy Polski odrzańskiej często tutaj
zawodzą.
To dziwna kraina, Olzania, stoi z rozkroku między kilkoma Polskami, tak ja stoję na tamtejszych mostach. A ja jak wielu uwielbiam misterium przekraczania Olzy. W jedną i w drugą, w jedną i w drugą. Mogę tak bez końca, a niewiele rzeczy bierze mnie tak bardzo jak bycie przepołowionym Polską i Czechami. Ta granica śląsko-śląska jest najbardziej spektakularnym przykładem powersalskiego podziału Śląska i o ile w Aglomeracji szwy po podziale 1922 roku się wchłonęły, o tyle tu są widoczne.
I łażę do Czeskiego Cieszyna jak zaczarowany – i nawet jeśli nie mogę iść już do zniszczonego Huberta czy do zamkniętych Orlic to mogę jeszcze pójść do tego pawilonu za torami, gdzie na piętrze w małej knajpce obsługuje starszy Czech z emploi i sznytem rodem z Obsługiwałem angielskiego króla.
Długo mogę tak wymieniać te wszystkie moje ukochane kąty: i Hotel Piast, i te piękne domki przy stadionie piłkarskim FK Český Těšín, i rynek. Stojąc na tym ostatnim myślę sobie często o Józefie Kożdoniu – śląskim separatyście ze Śląska Austriackiego, który po I wojnie światowej, w latach 1923-1938 był burmistrzem i twórcą współczesnego Czeskiego Cieszyna. To chyba najciekawsza nieopowiedziana śląska biografia.
Miasto, którego nie ma
Ale niedawno po raz pierwszy byłem w jeszcze innym miejscu – to Těšínské Divadlo, Teatr Cieszyński. Piękny, modernistyczny budynek, fantastycznie wyglądający zwłaszcza podświetlony po zmroku. W Teatrze Cieszyńskim są dwie sceny: czeskojęzyczna i polskojęzyczna. I to właśnie na tej drugiej niedawno byłem. Zespół wystawia tam spektakl na podstawie bestsellerowej w Czechach powieści Šikmý kostel (Krzywy kościół), której autorką jest Karin Lednická.
To książkowa trylogia poświęcona Karwinie z przełomu XIX i XX ww. Spektakl zaadaptowany przez poetkę Renatę Putzlacher poświęcony jest pierwszemu tomowi powieści: losom rodzin żyjących wokół karwińskiej kopalni i ich tragedii. W opisie spektaklu twórcy wyjaśniają: „Dnia 14 czerwca 1894 roku doszło do eksplozji w karwińskiej kopalni „Franciszka”, która rozprzestrzeniła się na szyby „Jan-Karol” i „Głęboki”. Była to jedna z największych katastrof górniczych tamtego okresu, której przypomnieniem jest symboliczny grobowiec 235 ofiar tamtej tragedii na cmentarzu w starej Karwinie. W wyniku szkód górniczych i związanych z nimi wyburzeń budynków tamtego miasta już nie ma, ocalał tylko kościół św. Piotra z Alkantary”.
Sama autorka również pochodzi z Karwiny i opowiada o mieście, które rzeczywiście już nie istnieje, o zaolziańskiej Miedziance. Karwina połączyła się po wojnie z miejscowością Frysztat i dziś myśląc o Karwinie, myślimy przede wszystkim o Frysztacie właśnie. Rynek w Karwinie to tak naprawdę rynek we Frysztacie, a z samej historycznej Karwiny nie zostało zbyt wiele – głównym obiektem jest tytułowy krzywy kościół, a więc rzeczywiście mocno przekrzywiony kościół Piotra z Alkantary.
Czy to też moja historia?
Dawno nie spotkałem się z taką reakcją teatralnej publiczności jak po zakończeniu Krzywego kościoła. Brawa rzadko bywają tak gęste, tak treściwe. Brawa od braw łatwo odróżnić, a takie jak tamtego wieczora nie wiem, czy słyszałem kiedykolwiek. Coś wydarzyło się w miejscowych, ktoś opowiedział im kawałek biografii ich rodzin. Być może wydarzyło się w nich to co kiedyś w Ślązakach, gdy po raz pierwszy przeczytali Cholonka czy wysłuchali publicznej dyskusji o Zgodzie. Na pewno Śląsk Czeski w odgruzowywaniu swojej przeszłości nie przeszedł takiej drogi jak dawna niemiecka część Górnego Śląska, ale myślę, że przypadkowo byłem świadkiem zupełnie kluczowego aktu w ich właśnie odpamiętywaniu siebie. Książka Lednickiej jest tu przełomowa. W ciekawym podkaście „Szyb Kultury” Klubu Jagiellońskiego prowadzący – Barbara Szustakiewicz-Przybyłka i Zbigniew Przybyłka – rozmawiali niedawno z Terezą Ondrusz ze stowarzyszenia „Stara Karwina”. Ondrusz mówiła, że przed premierą książki Lednickiej oprowadzała po starej Karwinie rocznie około 3 tysięcy osób. Dziś to już kilkanaście tysięcy, turystów jest coraz więcej, wabi ich fenomen książki.
Nie wiem też, czy śląskie historie z Karwiny to też moje historie. To zależy ode mnie. A ja z jednej strony kibicuję próbom Pejtra Długosza, Leszka Jodlińskiego czy Karoliny Pospiszil-Hofmańskiej, aby sklejać dwie połówki historycznego Górnego Śląska i pokazywać jak wiele je łączy. Ale z drugiej strony to dla mnie spory wysiłek intelektualny, aby poczuć się tam jak u siebie i zaadoptować do swojej pamięci również tamtejsze losy. Na ten moment ludzie, z którymi oglądałem Krzywy kościół, to dla mnie dalecy kuzyni, a „mój” Śląsk kończy się znacznie wcześniej.
Coś tamtego wieczoru jednak we mnie drgnęło – jak nigdy przedtem na Śląsku Czeskim.