Rozmowa z prof. Rafałem Musterem, socjologiem z Uniwersytetu Śląskiego
Praktycznie
cała załoga Yazaki
Automotive Products Poland w Mikołowie zostanie
zwolniona. Jako powód takiej decyzji wskazano brak zamówień, ale
także rosnące
koszty działalności w Polsce, w tym wyższe płace, droższą
energię i rosnące
koszty surowców.
Na naszych oczach kończy się właśnie mit Polski jako kraju,
który oferuje inwestorom taniego pracownika?
Niskie
koszty pracy zdecydowanie
przestały
być już naszym atutem. Wskazujących na to przypadków jest zresztą
w ostatnim czasie więcej – Levi Strauss zamknął swoją fabrykę
odzieży w Płocku, która działała tam od lat 90. XX w. Pracę
straciło ponad 600 osób. I podano ten sam powód: koszty pracy
i energii. W
Trójmieście
tamtejsza sieć Piekarnia
Paryska
po
17 latach działalności została
postawiona w stan likwidacji ze względu na drastycznie rosnące koszty
energii elektrycznej i gazu. Reasumując,
nie
jesteśmy już
rynkiem
pracy, w którym mamy do czynienia z tanią siłą roboczą.
Skąd
ta zmiana?
W
okresie ostatnich lat podejmowano w naszym kraju szereg działań
mających na celu poprawę sytuacji na rynku pracy. Zmienił się
paradygmat rynku pracy – model liberalny został zastąpiony
modelem bardziej socjalnym. Po pierwsze podejmowano działania mające
na celu zwiększenie trwałości zatrudnienia (trzecia umowa o pracę
z automatu staje się umową zawartą na czas nieokreślony).
Po drugie znacząco zwiększyła się presja płacowa na pracodawców,
co wynikało nie tylko z wysokich wskaźników inflacji, ale także z
istotnego wzrostu ustawowej płacy minimalnej.
Konkretne przykłady?
W 2017
r.
weszły
w życie przepisy określające minimalne stawki godzinowe z tytułu
wykonywania pracy w ramach umów cywilnoprawnych, to na
początku stawka ta wynosiła 13
zł. Teraz
jest to 27,70 zł, a od 1 lipca będzie 28,10
zł za godzinę pracy w ramach umowy cywilnoprawnej. Czyli w okresie
ostatnich kilku lat nastąpił wzrost o 116 proc. Z kolei minimalna
stawka za pracę w ramach umowy o pracę w 2017 r. wynosiła 2 tys.
zł., obecnie jest to 4242 zł, a od 1 lipca będzie to 4300 zł, a
zatem w ciągu kilku lat mamy wzrost o 115 proc. A to nie koniec, bo
Rada Ministrów zaproponowała, że w roku 2025 będzie to nie mniej
niż 4626 zł.
Pracownicy
na „najniżej krajowej” pewnie nie narzekają z tego powodu…
To
bardzo propracownicze, ale
w efekcie przestajemy być krajem taniej siły roboczej.
20 lat temu stosunek ustawowej płacy minimalnej do wynagrodzenia
przeciętnego wynosił
35
proc., a
teraz
jest to już
53
proc. Jedynie Grecja i Portugalia w
UE mają
nieco wyższą relację płacy
minimalnej
do płacy średniej. Do
tego dochodzi bardzo
duża
presja
na pracodawców w
kontekście
dążenia pracowników
do
uzyskiwania podwyżek. Ona nieco się zmniejszyła w ciągu
ostatnich
miesięcy, bo też inflacja
się
zmniejszyła, ale
w
okresie ostatnich dwóch lat pracodawcy generalnie
byli
poddani
bardzo dużej presji ze strony pracowników oczekujących
wzrostu płac.
Z
punktu widzenia pracodawców koszty
prowadzenia działalności gospodarczej
drastycznie
rosną, na
co składają się koszty
energii, gazu ziemnego, ale także koszty związane z zatrudnieniem
pracowników i to nie tylko te
związane
z pensją, ale też
z
ZUS-em i
podatkami. Koszty
generują
także
zmiany
organizacyjne, technologiczne, czy
prawne,
do których pracownicy muszą się przystosować, co
oznacza konieczność
podnoszenia przez
nich kompetencji
i
kwalifikacji.
Wracając
do kwestii płacowych, związkowiec
by pewnie powiedział, że najwyższy czas był uporządkować
kwestie związane ze stawką godzinową i że dzięki m.in. tym
zmianom rynek pracy stał się z rynku pracodawcy rynkiem pracownika.
Teraz się okazuje, że to ma swoje skutki uboczne.
Nie
do końca zgodziłbym się z tym, że mamy rynek pracownika. Jeśli
podzielić rynek pracy na rynek pierwotny, czyli taki lepszy, gdzie
pracownik ma umowę o pracę, świadczenia socjalne, ochronę
związkową i jakąś stabilizację zatrudnienia oraz na rynek wtórny,
gdzie tych wszystkich rzeczy pracownik jest
pozbawiony,
to okaże się, że wcale zbyt wiele ofert z tego rynku pierwotnego
nie ma. One są raczej z tego rynku wtórnego. I ci zwalniani obecnie
pracownicy,
którzy
przez lata mieli
w miarę względną stabilność na rynku pracy, umowę
o pracę, świadczenia socjalne, w miarę komfortowe warunki pracy i
płacy, co miesiąc otrzymywane
wynagrodzenie
na konto, odprowadzane wszystkie świadczenia i
składki
na ubezpieczenia społeczne, teraz
zadają sobie pytanie: gdzie ja znajdę pracę?
Naprawdę
będą
mieli z tym problem przy tak niskich wskaźnikach bezrobocia?
Jasne,
wskaźniki bezrobocia są niskie, ale więcej ofert jest z tego
gorszego, z tego wtórnego rynku pracy. I
dlatego część
z tych osób może
mieć
problemy
w znalezieniu zatrudnienia. Oczywiście nie możemy dyskryminować
kandydatów do pracy ze względu na wiek, natomiast osobom po 50.
roku życia zdecydowanie trudniej znaleźć pracę, a proces
efektywnego szukania pracy jest kilkukrotnie dłuższy niż w
przypadku osób do 25. roku życia. I stąd
procedury
tzw.
outplacementu,
zwolnień
monitorowanych i wspierania pracowników,
którzy są w momencie wypowiedzenia, powinny stanowić wyzwanie
dla współczesnego rynku pracy i dla samych
pracodawców,
bo takich sytuacji będzie coraz więcej.
Na
czym pan opiera taką prognozę?
Pytanie
nie brzmi, czy nastąpi kryzys, tylko kiedy on nastąpi. Branża
motoryzacyjna to taki papierek lakmusowy tego, co się dzieje w
gospodarce. A
w regionie branża ta stanowi bardzo istotną część rynku pracy.
Jeżeli
tam zaczną się jakieś większe ruchy dotyczące redukcji
personelu, to będzie to niebezpieczna lampka ostrzegawcza
sygnalizująca, że generalnie
coś niedobrego zaczyna się dziać na rynku. I
tym, którzy są zagrożeni zwolnieniami i którzy będą tę pracę
trafić trzeba zapewnić wsparcie w postaci szkoleń i pośrednictwa
pracy
Takie
sytuacje mogą być o
tyle zaskoczeniem,
że
przez
ostatnie kilka lat z rynku pracy płynęły raczej sygnały o tym, iż
pracodawcom brakuje ludzi do pracy i że w kontekście starzenia się
społeczeństwa raczej to głównie będzie ich głównym wyzwaniem.
Temat
zwolnień w ogóle nie istniał, a
tymczasem tutaj
„zimny prysznic”.
I
to takie zwolnienia z „grubej rury”, bo przecież to nie jest
sytuacja, że zwalniamy 20 proc. załogi na
okres kryzysu
i spadku
zamówień, ale generalnie dalej funkcjonujemy jako firma. Teraz
obserwujemy sytuacje, że de facto zamyka się firmę i przenosi się
ją niemal z fundamentami na drugi koniec świata. Tak dziś wygląda
światowa gospodarka. Trochę żal, że brakuje wrastania niektórych
podmiotów w taką lokalną tkankę, liczą się kwestie czysto
ekonomiczne. To
zupełnie
inny
mechanizm niż w latach 90.h XX
wieku,
bo wówczas zamykane w
naszym regionie firmy
nie przenosiły swojej działalności gdzieś indziej. One po prostu
upadały. Dziś jest biznes, który krąży po całym świecie i
szuka dobrej lokalizacji na prowadzenie działalności, ale
niekoniecznie z przekonaniem, że zapuści tam
„kotwicę”. Nie mówię tu o tym konkretnym przykładzie, ale
opisuję pewien mechanizm – kapitał lokuje się tam, gdzie w
danym momencie są korzystniejsze warunki inwestycyjne, podatkowe,
niższe koszty pracy i energii, czy dostęp do określonych rynków
zbytu, ale
od
razu zakłada się, że być może to jest inwestycja na 10-20 lat,
po czym odpłynie
się
z tego „portu” i tyle.
Skoro
tania siła robocza nie jest już naszym atutem, to co nią może być
w kontekście utrzymywania bądź przyciągania inwestorów?
Dobrze
kwalifikowana siła robocza. Jeśli mamy w sobie etos pracy, a
przy tym jesteśmy
dobrze wykwalifikowani, to właśnie to może stanowić naszą siłę.
Czyli
naszą szansą
jest
edukacja, żeby mieć wykwalifikowanego pracownika, bo wtedy pracodawcy zadrży
ręka przy podejmowaniu decyzji o ewentualnych redukcjach?
To
powinien być mechanizm – z jednej strony dobra analiza, próba
diagnozy popytu rynkowego jeśli chodzi o kompetencje i kwalifikacje
dotyczące podaży zasobów ludzkich, próba przewidywania, co będzie
za rok, czy dwa na poszczególnych rynkach lokalnych i w oparciu o to
próba
modyfikowania
oferty
edukacyjnej,
ale przede wszystkim oferty
szkoleń
i kursów.
Może Cię zainteresować: