Dziennikarz ŚLĄZAGA w zespole medycznym w Ukrainie: „Przekraczamy granicę. W jedną stronę pełne ambulanse zaopatrzenia, w drugą – chorzy i ranni. Ale nie zawsze”

Wieczorami zaciemnienie i zakaz chodzenia po ulicach. Nikt nie próbuje łamać zasad, bo w naszej okolicy złapano już dwie grupy dywersantów. Co jeszcze ciekawsze – w dwóch pobliskich ruskich cerkwiach SBU znalazło składy broni, amunicji i leków dla działających na tym terenie zwiadowców. Te ostatnie pochodziły z… pomocy humanitarnej z Polski – pisze Jacek Skorek, nasz dziennikarz, który – jako członek zespołu medycznego z Sosnowca – od kilku tygodni niesie pomoc w Ukrainie.

FB/ Zespół Medyczny - Centrum Urazowe Sosnowiec. Pomoc Ukrainie
Zespół medyczny z Sosnowca pomaga w Ukrainie

Ukraina jest strasznie skorumpowana. Tak było podczas pokoju, teraz jest pewnie jeszcze gorzej – mówi nam miejscowa siostra zakonna. – Nic dziwnego, że pogranicznicy sprzedają to ruskim. Dowiadujemy się, że płynąca z Polski pomoc – ta, która trafia tylko na granicę – składowana jest w magazynach strefy buforowej. Co się z nią dzieje dalej? – Tu panuje zasada „ciut dla mienia, ciut dla tiebia, a reszta w pizdziec” – komentuje znający realia „podziału” dóbr Ukrainiec.

Pamiętacie tego żołnierza, który nas odwiedza? – opowiada dalej siostra. – Wcześniej pracował jako celnik. Kiedyś nie przepuścił transportu dla mafii. Zastrzelili mu ośmioletnią córkę

Na szczęście my akurat jesteśmy pod obserwacją i „opieką” SBU. Za punkt honoru wzięli sobie zapewnienie polskim lekarzom i ratownikom bezpieczeństwa. Na razie ta ochrona działa.

Problemy na granicy

Raz, a nawet dwa razy dziennie przekraczamy granicę. W jedną stronę pełne ambulanse zaopatrzenia, w drugą – chorzy i ranni. Ale nie zawsze. Są i przypadki cwaniactwa. 3 marca zabieramy ciężarną z Mościsk do Przemyśla. Tuż przed granicą zapłakana kobieta rzuca się nam wręcz pod karetkę. – Pomóżcie, u mnie chory malczik, podejrzenie raka ma, załatwione ma leczenie w Poznaniu w klinice, ale puścić nie chcą – lamentuje.

Sprawa podejrzana. Szczególnie, gdy okazuje się, że „malczik” ma 23 lata. Ukraińskie służby nie wypuszczają mężczyzn od 18 do 60 roku życia. Powszechna mobilizacja. W zespole ambulansu mamy chirurga z Narodowego Instytutu Onkologii. Dr Dmytro Żaworonkow prosi kobietę o dokumentację medyczną. Wycięta torbiel krzyżowa, w histopatologii wpisane podejrzenie raka płaskonabłonkowego.

Jacek, to mogą być lewe papiery, są wystawione przez prywatną klinikę – mówi mi Dima, który jest też proktologiem. Po konsultacji z szefem zespołu zabieramy kobietę z „malczikiem”. Na ich ryzyko – my nie będziemy kłamać, że chłopak wymaga ewakuacji. Na granicy od razu afera.

Zaświadczenie z wojska, że niezdolny do służby, jest? Nie ma? To zadzwonić, załatwić.
Panie oficerze, my spod Zaporoża uciekamy, gdzie ja dzwonić teraz będę, do kogo?

Matka płacze, „malczik” stoi ze spuszczoną głową. Jeden z pograniczników podchodzi do nas.
Poważnie chory?
Nie, papiery też płoche.
Oczień płoche?
Oczień

Oficer zabiera kobietę do służbówki. Po kilkunastu minutach wracają. Można jechać. Najwyraźniej jakoś uzyskała „pozwolenie”. Młodzi żołnierze patrzą na „malczika” z wyraźnym obrzydzeniem.

Nie wyobrażasz sobie chyba, że on by walczył? – mówię do chłopaka w mundurze.
A ja sobie wyobrażałem, że mając 20 lat, zamiast studiować, będę stał na granicy z kałachem? – odpowiada pogranicznik.

Pomoc, czyli tam i z powrotem

Kilka dni później, wracając z Winnicy, gdzie zawieźliśmy sprzęt i leki dla Wojskowo-Medycznego Centrum Klinicznego Regionu Centralnego Ukrainy, zabieramy z Centralnego Szpitala Rejonowego w Wołoczyskach poważnie ranną w wypadku samochodowym. Usunięta śledziona, uszkodzone nerki, złamana ręka, obojczyk. Tu nie ma szans na opiekę na europejskim poziomie. Szybki telefon i czeka na nią miejsce w sosnowieckim WSS nr 5.

Przy okazji o mały włos nie dochodzi do ambarasu. Na powitanie nas wyszedł gość wyglądający na kucharza – biały strój, wysoka czapa „mistrza kuchni”. Pada rozkaz – idź, zagadaj z nim, może jakąś zupę choć dadzą... Na szczęście w zamieszaniu z wywozem pacjentki „kucharz” gdzieś znika. Niedługo potem okazuje się, że to... ordynator tego szpitala. Jak w starej Rosji – im wyższa czapka, tym i szarża znaczniejsza.

Do transportu z ranną dołącza jej mąż i 5-letnia córka. Walizek tyle, że ledwo upychamy ich w karetce. O tym „nadbagażu” szpital nas nie poinformował.

Zgodę z wojska masz na opuszczenie kraju? – pytam męża.
Ja jestem naukowcem, nas to nie obowiązuje – odpowiada.
OK, ale jak cię nie wypuszczą, to martwisz się dalej sam.

W Mościskach przerzucamy ranną kobietę z rodziną do drugiej karetki, pakujemy niezbędny sprzęt i godzinę później ruszamy do granicy. Ale nie dane nam wrócić tego dnia. Okazało się, że wykrakałem. Pogranicznicy nic nie wiedzą o tym, by naukowców nie obowiązywał powszechny obowiązek obrony ojczyzny. Nie pomogła też „karta przetargowa” w postaci malutkiej córki. Z mamą pojechać nie może, a ojca nie wypuszczą. Czekamy po ukraińskiej stronie na naukowca i wraz z dziewczynką odwozimy ich do Mościsk.

Polscy medycy pomagają Ukraińcom

Może Cię zainteresować:

„Nikt nie wiedział, czego potrzeba w samej Ukrainie, ani jak i gdzie to dostarczyć. I to było nasze zadanie”. O sytuacji za wschodnią granicą pisze nasz dziennikarz

Autor: Jacek Skorek

14/03/2022

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon