– Ukraina jest strasznie skorumpowana. Tak było podczas pokoju, teraz jest pewnie jeszcze gorzej – mówi nam miejscowa siostra zakonna. – Nic dziwnego, że pogranicznicy sprzedają to ruskim. Dowiadujemy się, że płynąca z Polski pomoc – ta, która trafia tylko na granicę – składowana jest w magazynach strefy buforowej. Co się z nią dzieje dalej? – Tu panuje zasada „ciut dla mienia, ciut dla tiebia, a reszta w pizdziec” – komentuje znający realia „podziału” dóbr Ukrainiec.
– Pamiętacie
tego żołnierza, który nas odwiedza? – opowiada dalej siostra. –
Wcześniej pracował jako celnik. Kiedyś nie przepuścił transportu
dla mafii. Zastrzelili mu ośmioletnią córkę…
Na
szczęście my akurat jesteśmy pod obserwacją i „opieką” SBU.
Za punkt honoru wzięli sobie zapewnienie polskim lekarzom i
ratownikom bezpieczeństwa. Na razie ta ochrona działa.
Problemy
na granicy
Raz,
a nawet dwa razy dziennie przekraczamy granicę. W jedną stronę
pełne ambulanse zaopatrzenia, w drugą – chorzy i ranni. Ale nie
zawsze. Są i przypadki cwaniactwa. 3
marca zabieramy ciężarną z Mościsk do Przemyśla. Tuż przed
granicą zapłakana kobieta rzuca się nam wręcz pod karetkę. –
Pomóżcie, u mnie chory malczik, podejrzenie raka ma, załatwione ma
leczenie w Poznaniu w klinice, ale puścić nie chcą – lamentuje.
Sprawa
podejrzana. Szczególnie, gdy okazuje się, że „malczik” ma 23
lata. Ukraińskie służby nie wypuszczają mężczyzn od 18 do 60
roku życia. Powszechna mobilizacja. W
zespole ambulansu mamy chirurga z Narodowego Instytutu Onkologii. Dr
Dmytro Żaworonkow prosi kobietę
o dokumentację medyczną. Wycięta torbiel krzyżowa, w
histopatologii wpisane podejrzenie raka płaskonabłonkowego.
– Jacek,
to mogą być lewe papiery, są wystawione przez prywatną klinikę –
mówi mi Dima, który jest też proktologiem. Po konsultacji z szefem
zespołu zabieramy kobietę z „malczikiem”. Na ich ryzyko – my
nie będziemy kłamać, że chłopak wymaga ewakuacji. Na granicy od
razu afera.
– Zaświadczenie
z wojska, że niezdolny do służby, jest? Nie ma? To zadzwonić,
załatwić.
– Panie
oficerze, my spod Zaporoża uciekamy, gdzie ja dzwonić teraz będę,
do kogo?
Matka
płacze, „malczik”
stoi ze spuszczoną głową. Jeden z pograniczników podchodzi do
nas.
– Poważnie
chory?
– Nie,
papiery też płoche.
– Oczień
płoche?
– Oczień…
Oficer
zabiera kobietę do służbówki. Po kilkunastu minutach wracają.
Można jechać. Najwyraźniej jakoś uzyskała „pozwolenie”.
Młodzi żołnierze patrzą na „malczika”
z wyraźnym obrzydzeniem.
– Nie
wyobrażasz sobie chyba, że on by walczył? – mówię do chłopaka
w mundurze.
– A
ja sobie wyobrażałem, że mając 20 lat, zamiast studiować, będę
stał na granicy z kałachem? – odpowiada pogranicznik.
Pomoc,
czyli tam i z powrotem
Kilka
dni później, wracając z Winnicy, gdzie zawieźliśmy sprzęt i
leki dla Wojskowo-Medycznego Centrum Klinicznego Regionu Centralnego
Ukrainy, zabieramy z Centralnego
Szpitala Rejonowego w Wołoczyskach poważnie ranną w wypadku
samochodowym. Usunięta śledziona, uszkodzone nerki, złamana ręka,
obojczyk. Tu nie ma szans na opiekę na europejskim poziomie. Szybki
telefon i czeka na nią miejsce w sosnowieckim WSS nr 5.
Przy
okazji o mały włos nie dochodzi do ambarasu. Na powitanie nas
wyszedł gość wyglądający na kucharza – biały strój, wysoka
czapa „mistrza kuchni”. Pada rozkaz – idź, zagadaj z nim, może
jakąś zupę choć dadzą... Na szczęście w zamieszaniu z wywozem
pacjentki „kucharz” gdzieś znika. Niedługo potem okazuje się,
że to... ordynator tego szpitala. Jak w starej Rosji – im
wyższa czapka, tym i szarża znaczniejsza.
Do
transportu z ranną dołącza jej mąż i 5-letnia córka. Walizek
tyle, że ledwo upychamy ich w karetce. O tym „nadbagażu”
szpital nas nie poinformował.
– Zgodę
z wojska masz na opuszczenie kraju? – pytam męża.
– Ja
jestem naukowcem, nas to nie obowiązuje – odpowiada.
– OK,
ale jak cię nie wypuszczą, to martwisz się dalej sam.
W
Mościskach przerzucamy ranną kobietę z rodziną do drugiej
karetki, pakujemy niezbędny sprzęt i godzinę później ruszamy do
granicy. Ale nie dane nam wrócić tego dnia. Okazało się, że
wykrakałem. Pogranicznicy nic nie wiedzą o tym, by naukowców nie
obowiązywał powszechny obowiązek obrony ojczyzny. Nie pomogła też
„karta przetargowa” w postaci malutkiej córki. Z mamą pojechać nie
może, a ojca nie wypuszczą. Czekamy po ukraińskiej stronie na
naukowca i wraz z dziewczynką odwozimy ich do Mościsk.