Wydawało się, że jest to kolejna historia z cyklu: Ktoś znajdujący się w trudnej sytuacji życiowej potrzebuje pomocy, a szeroki społeczny zryw pomaga tę pomoc zorganizować. Prawda okazała się jednak zupełnie inna. Ale po kolei.
W internecie szerokim echem rozniosła się informacja o tym, że mieszkający w samochodzie na jednym z dzikich parkingów mężczyzna, potrzebuje pomocy medycznej, bo niedawno skradziono mu plecak z insuliną. Wtedy ruszyła machina. Swoją pomoc zadeklarowała cała rzesza ludzi, w tym okoliczni przedsiębiorcy, którzy zapewniali, że są w stanie dostarczyć 60-letniemu mężczyźnie potrzebne leki. Nim to nastąpiło, do drzwi zielonego vana stojącego pod komisariatem zapukali... policjanci. Okazało się, że mężczyzna, który od jakiegoś czasu koczował tuż pod nosem policji, był... poszukiwany do odbycia kary. Pod latarnią najciemniej?
- Dostaliśmy informację, że ten mężczyzna ma zaległą karę do odbycia. To akurat zbiegło się z medialnymi doniesieniami o nim i apelem o pomoc dla niego - mówi nam podinspektor Marek Słomski, rzecznik gliwickiej policji. Jak to się stało, że mężczyzna koczujący pod komisariatem został zatrzymany dopiero po tym jak internauci dokładnie wskazali miejsce jego pobytu? Zdaniem Słomskiego to... przypadek.
- Wiemy kim jest ten mężczyzna, on pomieszkuje w różnych miejscach. Wcześniej był w domu św. Brata Alberta. Takie sobie życie wybrał. Natomiast nie jest to odosobniony przypadek, bo wiemy o bezdomnych, którzy koczują na dzikich parkingach. Nie zajmujemy się nimi w momencie gdy nie stanowią zagrożenia dla społeczeństwa - mówi nam podinspektor Słomski.
Internauci chcieli zapewnić profesjonalną opiekę panu Leszkowi i można powiedzieć, że w pewnym sensie to się udało. Choć trzeba przyznać, że zakończenie tej historii jest niestandardowe.