Cztery ofiary wybuchów metanu w
kopalni Pniówek. Z siedmioma ratownikami pod ziemią nie ma
kontaktu. Jeśli potwierdzą się najgorsze obawy…
Obawiam się, że będzie
to najtragiczniejsza katastrofa w górnictwie od kilkunastu lat.
Kopalnia Halemba w 2006 roku, kopalnia Wujek–Śląsk w 2009 roku
– tam też przyczyną był metan.
Nie
można było tego uniknąć?
85-90
procent wydobycia węgla na Śląsku odbywa się z pokładów
metanowych. Górnicy pracują w niebezpiecznych warunkach, ale
górnictwo sobie radzi. Nie zawsze można powiedzieć, że
przegrywamy z naturą, bo najczęściej wygrywamy z naturą. W
Pniówku coś zawiodło. Przyczyna takich wypadków jest podobna:
wysoka koncentracja metanu, sprzyjające warunki wybuchowi wskutek
dopływowi powietrza, a potem wystarczy jedna iskra. Siła wybuchu
niszczy wszystko, co spotyka na swojej drodze.
Na
dole są uwięzieni ratownicy.
To
jest najgorsze. W swojej karierze prowadziłem kilkadziesiąt akcji
ratowniczych i podstawowy cel był taki: nie pozabijać ratujących.
Niewiele jeszcze wiemy o tej akcji, ale ja też niewiele z niej
rozumiem. Odciętych jest siedmiu ratowników. W zastępie jest
pięciu. Nie wiem, dlaczego się rozdzielili. Powinni być razem z
łącznością wzajemną. Przypuszczam, że zaskoczył ich wybuch
wtórny – o mniejszej sile detonacji, ale temperatura w takich
warunkach sięga 500-600 stopni Celsjusza.
Jakie
są procedury ratownicze w tej sytuacji?
Gdy
ludzie są odcięci pod ziemią, to nie posyła się ratowników. Nie
można jednak wprowadzać ludzi do atmosfery, która jest
zagrożeniem, jest niebezpieczna. Aparat tlenowy, w który wyposażony jest ratownik,
pozwala oddychać w atmosferze beztlenowej, ale nie wybuchowej.
Moim zdaniem, należało zadbać o stężenie powietrza, które będzie pozwalało
na prowadzenie akcji, poniżej tzw. trójkąta wybuchowości 5-9
proc. metanu.
Co
dalej?
Trzeba
znaleźć resztę ratowników, izolować wyrobisko i budować tamy
przeciwwybuchowe, żeby wybuch nie rozprzestrzenił się na resztę
kopalni. Najpierw muszą być jednak warunki na dalsze prowadzenie akcji.