Zbyt często słyszymy, że ten czy inny historyczny obiekt może przestać istnieć, albo – co gorsza – że właśnie przestał, bo komuś na nim nie zależało czy wręcz zawadzał. Czy nieczułość urzędników, inwestorów, a nawet opinii społecznej w kwestii ochrony zabytków, to pospolite zjawisko, czy to jednak raczej przykre incydenty?
Rozgraniczmy to. Wymienił pan trzy grupy: urzędnicy, inwestorzy i opinia społeczna. Omówmy je po kolei. Zacznę od tej ostatniej. Opinia społeczna również dzieli się na dwie grupy. Pierwsza z nich to ludzie, których nie interesuje przeszłość, żyją tylko teraźniejszością i przyszłością. Chociaż szanuję poglądy każdego, to takiego człowieka jest mi żal.
Żal?
Bo nie wie, czy jego dziecko nie zacznie z czasem zadawać kiedyś trudnych pytań na temat przeszłości. O to, dlaczego pewnych rzeczy już nie ma, i dlaczego tak się stało. Jeżeli zniszczymy wszystko, co zabytkowe, to będziemy opowiadać dzieciom o naszej historii jak o jednej wielkiej abstrakcji. Będziemy mogli co najwyżej wizualizacje robić i mówić małemu Jasiowi: „Patrz, Jasiu tak to wyglądało, aleśmy zburzyli, by postawić kolejny blok”. W taki sposób człowiek nigdy nie nabierze szacunku do historii. Wizualizacja nie zastąpi możliwości, by dotknąć realnego muru, przespacerować się wokół lub po wnętrzu, wysłuchać na miejscu opowieści o tym obiekcie, o jego historii. Każde pokolenie jest za coś odpowiedzialne, nawet jeśli nie zdaje sobie z tego sprawy. Ale też myślę, że nie jest z nami aż tak źle.
Bo jest i grupa druga, o innym podejściu?
Tak. Patrząc chociażby na Bytom, widać, że o zabytki zaczynają walczyć ludzie młodzi. Ale nie tylko! Podobnie ludzie w wieku średnim i całkiem sporo seniorów. Myślę, że do pewnych rzeczy w życiu trzeba dorosnąć, a wraz z wiekiem kończy się taki okres życiowego egoizmu, przychodzi dbałość o własne otoczenie i tak dalej. Obserwując uczestników spacerów historycznych po Bytomiu, można zauważyć, że jest to towarzystwo po względem wiekowym bardzo wymieszane. To raz. A po drugie ludzie w Bytomiu na przykład coraz bardziej się tym miastem interesują. Po okresie takiego powierzchownego myślenia, że to niemieckie, więc niewarte zachodu i w ogóle zainteresowania, młodzi ludzie patrzą już na to zupełnie inaczej. Nie traktują niemieckiego dziedzictwa jako czegoś złego i po prostu interesują się miejscem, w którym mieszkają. Uważam więc, że tacy ludzie stanowią cenne zaplecze walki o zachowanie zabytków.
A urzędnicy?
Typowe podejście urzędników do ich obowiązków, opisałbym słowami „róbmy to, co do nas należy, tylko nie wychylajmy się dalej, bo to nam doda roboty”. W efekcie, jeżeli nikt nie każe, jeżeli nikt nie nakazuje ani nie naciska, no to po co sobie dokładać pracy, myśleć o jakichś zabytkach, dbać o nie. Po prostu dzieje się, jak się dzieje. Życie sobie leci, pensja na konto wpada, urząd działa. Tak to, niestety, w wielu przypadkach wygląda.
O inwestorach też pan nie ma pochlebnej opinii?
Ich również rozgraniczyłbym na dwie grupy. Pierwsza to wielcy inwestorzy w rodzaju PKP, których osobiście uważam za totalnych niszczycieli zabytków i to od lat. Jakąkolwiek barwę polityczną by nie przyjęli, ktokolwiek stałby na czele, to są po prostu destruktorzy całej zabytkowej infrastruktury. Do tej grupy należą też inwestorzy, realizujący jakieś programy unijne czy modernizacyjne, opracowane przez kogoś jeszcze innego. W wielu z tych programów, niestety, ktoś postawił jedynie na nowoczesność i modernizację, natomiast zupełnie nie ma tam żadnej dbałości o zabytki. Taki inwestor później zleca pracę wykonawcy, ten zaś punkt po punkcie, a bez jakiejkolwiek refleksji realizuje projekt. Nie obchodzi go, czy przy okazji nie niszczy zabytkowego obiektu. Taka zasada domina. Nie dbamy o zabytki, jedna kostka przewraca kolejną i tak się to toczy.
Wspomniał pan, że i tu istnieje druga grupa.
To deweloperzy. Ci z kolei – takie odnoszę wrażenie – działają momentami wręcz na dziko. Bo jest głód mieszkań, szczególnie w takiej aglomeracji jak Górnośląska. Wcześniej wykupywało się pod zabudowę grunty, które nie stanowiły większego problemu, bo nic na nich nie było, więc można było spokojnie działać. Ale tego typu grunty już się skończyły. Pozostały tylko takie grunty, na których coś jest. Chociażby bunkry. W tym momencie deweloperom pojawia się problem, który trzeba jakoś ominąć. A że w historii cywilizacji pieniądze zawsze czyniły cuda, czynią i pewnie będą czynić, więc są sposoby, by te problemy jakoś „mądrze” obejść. Trzeba więc np. znaleźć „eksperta”, który powie, że to jest nic nie warte. Trzeba udawać, że myśleliśmy, że to na przykład jest kurnik (bo to różne tłumaczenia bywają). Albo – nazywając to po imieniu – udawać głupiego. Wyburzyć bardzo szybko i później utrzymywać, że się nie wiedziało, co to jest. Albo że nie wiedziało się, że jest to obiekt zabytkowy, jak w przypadku potężnego niemieckiego schronu przeciwlotniczego w Kędzierzynie-Koźlu. A że, niestety, ciągle niedopatrzona jest ta strona urzędnicza, samorządowa właściwie – postępujący w wyżej opisane sposoby nieraz są bezkarni.
Gminna ewidencja zabytków nie działa jako hamulec?
Nie wszystkie obiekty tego typu zostały wciągnięte na gminną ewidencję, co ułatwia sprawę deweloperom. Bywają też sytuacje, że obiekt z takiej ewidencji znika. Można podać przykład z całkiem niedawna – kolejowa nastawnia bramowa w Pyskowicach była w gminnej ewidencji zabytków i nagle z niej zniknęła, po czym została spokojnie wyburzona. Tymczasem w wojewódzkiej ewidencji nadal funkcjonuje jako obiekt zabytkowy. Gminne ewidencje nie mają wielkiej mocy prawnej, takiej, która by naprawdę te obiekty chroniła.
Co więc pozostaje?
W tym momencie można interweniować już tylko wyżej – czyli u Generalnego Konserwatora Zabytków, w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Tylko że jesteśmy w Polsce. To są wszystko stanowiska upolitycznione i to przez wszystkie barwy polityczne. Dopóki tak będzie, niestety, nie mamy co liczyć na te najwyższe instytucje. Zdarzali się Generalni Konserwatorzy, którzy może by i więcej chcieli, ale mniej mogli. A ministrowie? Można do nich pisać, można błagać, można apelować i często to zostaje bez żadnej odpowiedzi. Przecież tak nie można w normalnym kraju, który dba o swoje zabytki! Bo to nasza przeszłość, tradycja i historia, i jeszcze wiele, wiele innych rzeczy. I coś musimy naszym dzieciom pozostawić, żeby one też wiedziały o tej przeszłości i tradycji oraz historii. Jeżeli wszystko wyburzymy, będziemy wtedy obrazki pokazywać w podręczniku, że tak było. Natomiast przy upolitycznieniu tego wszystkiego, wszystko też bierze w łeb. W normalnych krajach dba się o takie rzeczy. U nas, niestety, nie przywiązuje się do nich wagi. A jeżeli już jakaś afera wybucha, to od razu nabiera politycznych kontekstów.
Nie wyedukowaliśmy historycznie polityków?
Myślę, że w Polsce zawiodły dwie rzeczy. Jeżeli chodzi o władze centralne, trzeba wyważyć dwie sprawy: na jednej szali rozsądek i dbałość o narodową historię oraz tradycję, a na drugiej politykę, od której nie uciekniemy. Ale żadna z tych szali nie może przeważać, a już na pewno nie polityczna. Tego jako Polacy nie potrafimy. Druga kwestia to władze samorządowe. Tutaj z zazdrością patrzę na Europę Zachodnią, gdzie polityka samorządowa ma tradycje o wiele dłuższe niż te nasze, właściwie sięgające tylko 1989 roku. Tam samorządowcy faktycznie dbają o zabytki. Na Zachodzie patrzy się zupełnie inaczej na lokalną tradycję i szanuje się ją. Natomiast u nas samorządy często są tylko trampoliną do skoku wzwyż dla polityków. Szokuje mnie, że tyle się mówi o utrzymaniu polskiej tradycji, suwerenności i tym, że trzeba walczyć o zachowanie własnej tożsamości narodowej – hasła, które praktycznie codziennie słyszymy z telewizji – i jednocześnie tę tożsamość i narodowe wartości całkowicie się gumuje.
Jak widziałby pan rolę władzy w dziedzinie ochrony zabytków?
Zadaniem państwa jest zapewnienie ochrony prawnej. Twardych, jasnych reguł, których przekraczać nie można i nie ma możliwości przekraczania, a ktoś, kto to zrobi, zostaje ukarany. I to jest możliwe do osiągnięcia. Dam panu przykład. W Krakowie deweloper wyburzył jeden z fortów Twierdzy Kraków. Facet zrobił to błyskawicznie. To częsta metoda: wyburzyć w ciągu kilku dni, żeby już nie było czego ratować, postawić przed faktem dokonanym. Ale znalazła się pani prokurator, która nie dość, że doprowadziła do skazania sprawcy na karę finansową, to jeszcze otrzymał on nakaz odbudowy tego, co zniszczył. To jak dotąd ewenement na skalę Polski, ale też straszak dla wszystkich, którzy próbują. Walka Stowarzyszenia „Pro Fortalicium” w obronie schronów, które chcą wyburzać deweloperzy, toczy się ze zmiennym szczęściem – raz się udaje, raz nie. Ale jej skutek jest też taki, że środowisko deweloperskie wie już dokładnie, że jak jest jakiś bunkier czy schron, to jego wyburzenie może oznaczać kłopoty dla tego, kto się go dopuści. Zaś deweloperzy nie chcą rozgłosu i mediów na głowie. A stowarzyszeń takich jak my jest mnóstwo. Państwo powinno je docenić i wspomóc ich działalność. Uważam, że to w tym kierunku powinno pójść – by państwo określało jasne reguły oraz doceniało działalność organizacji, które dbają o ochronę zabytków. I pomagało w działalności wolontariuszom z tych organizacji. Bo przecież tworzą je wolontariusze, z których żaden nie chce państwowych pieniędzy dla siebie. Człowiek to robi dla innych, dla swej małej, lokalnej ojczyzny i dla następnych pokoleń.
A jak pan widzi rolę mediów?
Różnie z nimi bywa. Media mają potężną siłę, o czym już nieraz się przekonałem. Przy ich umiejętnym zaangażowaniu można nadać sprawie dość poważny bieg. Mogą też mocno przyczynić się do edukacji historycznej, społecznej. Ludzie faktycznie czasami nie znają wartości dobrze im znanego obiektu, albo nawet o jakimś cennym obiekcie w ich okolicy zamieszkania nie wiedzą. A tu nagle dowiadują się o nim z mediów, że jest tak cenny historycznie, że ma tak ciekawą historię. I zadają wtedy pytania, czemu ktoś to chce wyburzyć. Ale też media są bronią obosieczną. Mam z nimi również i złe doświadczenia. Niektórzy redaktorzy sprawiają wrażenie, jakby pochodzili z innej planety. Nie orientują się w prezentowanej tematyce i popełniają tak rażące błędy, że aż dyskwalifikują cały materiał. Na ogół dlatego, że bardziej chodzi im o tanią sensację, niż rzetelną prezentację tematu.
Może Cię zainteresować: