3 listopada 1932 na świat przyszedł jeden z najwybitniejszych piłkarzy w historii polskiego i śląskiego futbolu. Niektórzy wręcz uważają, że lepszego nie było i długo nie będzie, choć na ten temat można dyskutować bez końca. Ernest Pohl, bo o nim mowa, dzisiaj obchodziłby 91. urodziny. Zmarł jednak w 1995 roku. Rak trzustki. Wiedząc jednak, jak się prowadził, nikt nie był zdziwiony.
"Yła" z rudzkiego podwórka
Pohl urodził się w Rudzie Śląskiej. Jego przygoda z futbolem zaczynała się na rudzkich podwórkach. Miłość do uganiania się za piłką kwitła w czasach, gdy trwała II wojna światowa. Swego czasu krążyła anegdota, że Ernest stwierdził, że będzie piłkarzem, gdy pojechał do Bytomia na mecz Niemcy - Rumunia. Z trybun miał oglądać w akcji Ernesta Wilimowskiego i był pod takim wrażeniem jego gry, że chciał być taki sam jak on. Po latach jednak "Yła", bo tak na niego mówili już na podwórku, przyznał, że to bzdura, a historia się wzięła stąd, że tak kazał mu powiedzieć pewien dziennikarz.
Fakty są jednak takie, że pierwszym klubem Pohla była Slavia Ruda Śląska. Miał wtedy 11 lat. Trenerzy szybko dostrzegli, że mają do czynienia z wielkim talentem, choć długo miał problemy z taktyką, bo na boisku chciał być wszędzie. Na tle rówieśników wyróżniał się na tyle, że już jako 16-latek zadebiutował w pierwszej drużynie.
- On z piłką to się urodził. Ernest chodził do niemieckiej szkoły, ale jego tylko piłka interesowała - mówiła jego siostra Ermgad w dokumencie Ostatni mecz Ernesta Pohla.
Przełomowy moment miał miejsce w 1952 roku. Slavia grała sparing z Orłem Łódź. Pohl spodobał się działaczom przeciwnika. Łodzianie chcieli go mieć u siebie, więc przeszli do działania. Orzeł był wówczas klubem wojskowym, więc Pohl dostał powołanie do wojska, trafił do jednostki w Łodzi i jednocześnie stał się zawodnikiem tamtejszego klubu.
Orzeł jednak był zbyt mały dla Pohla, więc ściągnięto go do innego klubu wojskowego. Legia zaczęła tworzyć mocną drużynę, wyciągając z wojska świetnych piłkarzy, którzy głównie pochodzili ze Śląska. Niektórzy z nich potem przez lata stanowili o sile klubu z Łazienkowskiej. Ernest w stolicy spędził trzy lata i zdobył dwa mistrzostwa Polski. Miewał wybitne mecze, jak ten z Wisłą Kraków, który Legia wygrała 12:0, a rudzianin pokonał bramkarza aż pięć razy.
Rzucił Legię dla Górnika za pomarańcze
Ernest Pohl mógł zostać królem Warszawy. Kimś, kim potem został Lucjan Brychczy, czyli też nasz człowiek z Rudy Śląskiej. Brychczy po zakończeniu służby w wojsku został na stałe w Warszawie, a Pohla ciągnęło na Śląsk. Ostatecznie dopiął swego, wrócił w rodzinne strony i zdecydował się na grę w Górniku Zabrze.
Czasy były takie, że piłkarze byli zatrudniani w zakładach pracy. "Yła" dostał robotę w kopalni Concordia. Etat na kopalni był jednym z magnesów dla Pohla. Kolejne to: mieszkanie, samochód osobowy oraz... skrzynka pomarańczy. Nikt nie ma wątpliwości, że to była promocyjna "cena", bo Ernest dał Górnikowi tyle, że w dzisiejszych czasach byłby warty miliony euro.
Osiem mistrzostw Polski, jeden Puchar Polski, dwa tytuły króla strzelców, wiele świetnych występów w europejskich pucharach, 166 bramek w 254 meczach. Już same liczby pokazują, że zabrzanom trafiła się kura znosząca złote jajka. To był piłkarz, który przerastał ligę. To był piłkarski geniusz i nie ma w tym ani odrobiny przesady.
- Na boisku był artystą piłkarskim i naszym przewodnikiem, opiekunem - mówił Stanisław Oślizło.
- Bez Ernesta Pohla nie byłoby Górnika Zabrze - dodaje Hubert Kostka.
Pohl jednak miał jeden problem. Kochał nie tylko futbol, ale także rozrywkowe życie. Już na początku kariery w Górniku mocno podpadł ówczesnemu trenerowi Zoltanowi Opacie. Węgier zawiesił gwiazdora, gdy pewnego dnia trafił na niego na imprezie w Bobrku. Szkoleniowiec pewnie przymknąłby na to oko, ale Ernest bawił się w najlepsze dzień przed meczem.
Piwna afera w reprezentacji
Nie było żadną tajemnicą, że "Yła" lubi alkohol. Gustował przede wszystkim w piwie. Za mocniejszymi trunkami mniej przepadał, co jednak nie oznacza, że całkowicie ich unikał. Świadczy o tym historia, którą Stanisław Oślizło opowiedział w książce "Stanisław Oślizło: Droga do legendy" autorstwa Zbigniewa Cieńciały oraz Dariusza Leśnikowskiego.
- Schodziliśmy w przerwie z boiska z uśmiechem. Nie dlatego jednak, że prowadziliśmy, ale że choć przez kilkanaście minut mogliśmy się ogrzać. Większość z nas przemoczona była do suchej nitki, bo przecież każdy wślizg oznaczał taplanie się w śnieżnym błocie. Siedzimy więc na ławkach w szatni, "parujemy" z przemokniętych koszulek i nagle odzywa się Ernest Pohl. "Panie trenerze" - mówi do Koncewicza - "przydałoby się coś". Byliśmy zszokowani: gorąca herbata przecież stała w wielkim garnku. Nagle jednak trenera olśniło: "Do herbaty coś?" - zapytał. "No tak" - odparł Ernest. I Koncewicz podchwycił temat. Posłał kierownika po małą flaszeczkę, a później jej zawartość wlał do herbaty! Każdy z nas zrobił parę łyków "na rozgrzewkę", a potem - wio na boisko!
Koncewicz znany był z tego, że także za kołnierz nie wylewał. Tak się jednak złożyło, że to on wyrzucił Pohla z reprezentacji Polski za... alkohol. Był rok 1962. Biało-Czerwoni przegrali z Czechosłowacją 1:2. Piłkarze siedzieli na stołówce, jedli obiad. W pewnym momencie Ernest popełnił wielki błąd. Zamówił sobie dwa piwa do posiłku.
Kiedy ówczesny selekcjoner to zobaczył, mocno się oburzył. Kelner miał wrócić z piwami do baru, ale Pohl nie zamierzał odpuścić. Szyderczo się uśmiechnął, wyciągnął portfel, zapłacił za piwo, ostentacyjnie wypił je duszkiem i jeszcze rzucił do Koncewicza.
- Jestem dorosły i nikt nie będzie zabraniał mi wypicia po meczu butelki piwa. Dzieci i ryby głosu nie mają.
Selekcjoner uderzył pięścią w stół. Pohl został zawieszony na trzy miesiące. Ostatecznie do kadry wrócił dopiero po dwóch latach. Jego przygoda reprezentacyjna mogła wyglądać zupełnie inaczej, choć rudzianin nie miał się czego wstydzić. Z orzełkiem na piersi rozegrał 46 meczów i strzelił 39 bramek. Uczestniczył w igrzyskach olimpijskich w 1960 roku, ale tam piłkarze odpadli po fazie grupowej.
Trenował na wielkiej bani
Wszyscy kibice doskonale wiedzieli, że Pohl nie jest przykładem wzorowego sportowca. Miał słabość do alkoholu, a dodatkowo uwielbiał palić papierosy. W weekendy szalał na całego. Poniedziałkowe treningi były dla niego mordęgą, bo kac dawał się mocno we znaki. Niektórzy fani to akceptowali (a nawet razem z nim pili piwo w knajpie), a inni mieli pretensje. Do legendy przeszła jedna wypowiedź wielkiego piłkarza.
- Ernest pije, ale Ernest gro - odpowiadał krytykom, a dodatkowo zamykał im usta, strzelając regularnie bramki.
Większość osób przymykało oko na rozrywkowy tryb życia wielkiej gwiazdy. Koledzy z drużyny doskonale wiedzieli, że Ernest regularnie przychodzi na treningu "wczorajszy". W meczach także grał nie do końca trzeźwy.
- Ernest Pohl był piłkarskim fenomenem, choć nie mógł być dla mnie, wówczas szesnastolatka, wzorem do naśladowania. W każdy poniedziałek przychodził na trening na dużej bani. Zresztą pił dużo i często, co nie przeszkadzało mu jednak być wielkiej klasy artystą piłki. Ćmił papierosy i twierdził stanowczo, iż to właśnie piwko i cigarety dają mu dobre samopoczucie, że gdy ma w sobie odpowiedni nabój alkoholu i dymu, staje się odporniejszy i wtedy niestraszny mu żaden przeciwnik - opowiadał Włodzimierz Lubański, który na początku swojej kariery grał w jednej drużynie z Pohlem.
Jednego trenerzy i kibice nigdy nie mogli mu zarzucić, a mianowicie braku zaangażowania. To był piłkarz starej szkoły, który wiedział, że jeżeli potrafi balować, to potem musi umieć grać z ciężką głową. Był zawodnikiem charakternym i bardzo twardym, o czym świadczy z kolei ta historia.
W 1961 roku "Yła" doznał bardzo poważnego rozcięcia na nodze. Lekarze założyli mu szwy i czekała go dłuższa przerwa. Górnik jednak miał przed sobą prestiżowe starcie z Legią, a że w zespole z Zabrza było pełno kontuzji, to wszyscy obawiali się, że skończy się dotkliwą porażką.
W Górniku wpadli na genialny pomysł. Karetka przywiozła Pohla z domu. Miał wyjść na boisko, nie forsować się i swoją obecnością tylko straszyć legionistów. W przerwie Ernestowi puściły szwy, a wraz z tym hamulce. W drugiej połowie zaczął już grać tak, jakby miał w pełni zdrową nogę. Strzelił cztery gole. Legia przegrała 1:5. Wyobrażacie sobie dzisiaj coś takiego?
Można tylko żałować, że Ernest Pohl urodził się za wcześnie, bo mógłby zrobić międzynarodową karierę. Wtedy jednak nie było mowy o zagranicznym transferze. PRL-owskie władze blokowały wyjazdy najlepszych sportowców. W ten sposób rudzianinowi przeszły koło nosa transfery do Romy lub Realu Madryt. Nic nie dawało nawet to, że Włosi i Hiszpanie byli gotowi zapłacić za tego piłkarza duże pieniądze.
"Yła" wyjechał z kraju dopiero po zakończeniu kariery w Górniku. Na dwa lata trafił do Stanów Zjednoczonych. Występował w polonijnych klubach Polonia Nowy Jork oraz Vistula Garfield. To była już tylko zabawa. Potem przyszedł czas na powrót do ojczyzny. To było dość brutalne zderzenie z rzeczywistością. Legendarny piłkarz na co dzień zajmował się szkoleniem młodzieży w Górniku i pracował jako górnik dołowy. Miał problemy, aby z tego utrzymać rodzinę.
Taki był futbol w czasach PRL-u. Wówczas mieliśmy najlepsze pokolenia piłkarzy, którzy dziś graliby w najlepszych klubach Europy. Musieli jednak grać w Polsce, zarabiali nędznie i mało kto miał możliwość, aby odłożyć na starość. Ernest miał jeszcze jeden problem z ówczesnym ustrojem. W 1952 roku nakazano mu zmienić nazwisko. Aż do 1990 roku zamiast Pohl, nazywał się Pol. Tak władze walczyły ze śladami niemieckości.
Zdolny wnuk i co to znaczy "Yła"?
Kiedy w Polsce zmienił się ustrój, a Pohl mógł wrócić do oryginalnego nazwiska, akurat zdecydował się na wyjazd z kraju. Żona w końcu namówiła go na przeprowadzkę do Niemiec. Tam już wcześniej wyjechały ich córki. Rodzina w komplecie była tylko przez pięć lat. Ernest zmarł w 1995 roku na raka trzustki.
Ernest nie miał syna, ale w jego ślady poszedł wnuk. Adrian Karkoschka zapowiadał się na duży talent. Grał w SC Freiburg, był powoływany do młodzieżowych reprezentacji Niemiec, ale ostatecznie wielkiej kariery nie zrobił. Dużym problemem były kontuzje, które znacznie wyhamowały jego rozwój.
W tym tekście wielokrotnie pojawia się pseudonim "Yła". Tak mówili na niego kibice i koledzy od dziecka. Skąd się wzięło to przezwisko i co oznacza? To zagadka, którą trudno rozwiązać.
- Za Niemca mówiliśmy na niego "Yła", ale skąd to przezwisko się wzięło, to nie wiem. Nawet nie wiem, co to znaczy, ale wszyscy mówili "Yła", "Yła", "Yła" - mówi Leopold Ławecki w dokumencie Ostatni mecz Ernesta Pohla.
Czy Ernest Pohl w pełni wykorzystał swój potencjał? Takie pytanie zawsze pojawia się przy świetnych zawodnikach, którzy mieli słabość do używek. Kiedyś w "Przeglądzie Sportowym" zapytano o to Oślizłę.
- Często zadawałem sobie pytanie, czy mógł być lepszy bez tego alkoholu? Łatwo odpowiedzieć, że tak, bo to nic nie kosztuje. Ale ja nie wiem. Nikt nie wie. I to jest również część jego legendy.
Ernest Pohl został pochowany w niewielkiej niemieckiej miejscowości Hausach, która leży w Badenii-Wirtembergii. Tuż po śmierci pojawił się pomysł, aby stadion Górnika Zabrze nazwać jego imieniem. To stało się faktem dziesięć lat później. Dzięki temu pamięć o nim będzie wieczna.