Prof. Marek Szczepański zmarł w środę, 11 października. 13 kwietnia skończył 67 lat. Urodził się w Częstochowie, sam siebie nazywał „medalikorzem”, ale większość życia spędził na Górnym Śląsku: zamieszkał w Tychach (Honorowy Obywatel tego miasta!), do Katowic przyjechał w połowie lat 70. studiować socjologię. W tej dziedzinie zrobił błyskotliwą karierę: profesorem został jeszcze przed czterdziestką. Na Uniwersytecie Śląskim był prodziekanem Wydziału Nauk Społecznych, wieloletnim dyrektorem Instytutu Socjologii, a także kierownikiem Zakładu Socjologii Rozwoju. Działał w Polskiej Akademii Nauk (m.in. jako wiceprzewodniczący Komitetu Socjologii), Polski Towarzystwie Socjologicznym, przewodził Radzie Naukowej Instytutu Śląskiego w Opolu.
Opel z górniczym pióropuszem
Ktoś
podliczył, że prof. Szczepański był autorem 350 publikacji
naukowych i kilkudziesięciu badań, z których większość
dotyczyła różnych problemów regionalnych w obliczu transformacji
ustrojowej i gospodarczej. Jego „Opel z górniczym pióropuszem”,
składający w logiczną całość huragan przemian na
górniczo-hutniczym Śląsku pod koniec XX wieku, zapewnił mu nie
tylko naukowe uznanie, ale i niemałą popularność. Profesor przez
kilkadziesiąt lat był aktywnym komentatorem przeobrażającego się
Śląska: z jego obserwacji korzystały media, z jego diagnoz –
samorządy. Szczepański był autorem pierwszej strategii rozwoju
Metropolii, a także współautorem strategii rozwoju województwa
śląskiego.
Profesor
Szczepański pisał o wyzwaniach transformacji Śląska, gdy w
centrum stolicy województwa fedrowała jeszcze kopalnia Katowice.
Upominał się o to, co dziś wydaje się oczywiste: o ludzi, o
słabszych, o Bobrek, Rudę i Świony. Dziś oczywiste, ale w tamtych
czasach wierzono jeszcze w doktrynę Balcerowicza i wolną rękę
rynku. Profesor wierzył w kulturę techniczną Śląska, która
nasycona nowymi technologiami może dawać nam te same atuty, które
kiedyś dawał przemysł ciężki. Wierzył też w moc nauki i
kultury, wielokrotnie wspominał o tym, że Śląsk ze swoją bazą,
nigdy – tak po marksistowsku – nie doczekał się godnej
nadbudowy.
Właśnie.
Gdy ze 30 lat temu wskazywał jedyny kierunek rozwoju regionu,
wymieniał uniwersytet i politechnikę, choć w wielu śląskich
rodzinach synom projektowano edukację w szkole górniczej. Jako
orędownik metropolii, socjolog miasta, podkreślał, że „Ślązacy
kochają Wyry i Bojszowy, ale częściej wybierają kariery w
Krakowie i Warszawie”.
„Nasze miasta są mniej atrakcyjne również dla mieszkańców regionu, którzy oprócz dobrych zarobków bardziej cenią sobie czynniki pozamaterialne: piękne otoczenie, przyjazne śródmieście, rozbudowane zaplecze usługowo-rekreacyjne, ofertę rozrywkową” – mówił mi przy jednej z okazji. To również on zauważył zmieniający się model śląskiej rodziny, przewrót w roli kobiety w śląskim domu, której przeznaczeniem przez całe dekady było 3xK („Kinder, Küche, Kirche”, czyli „Dzieci, Kuchnia, Kościół”).
Słyszeliście o pichuniach i władolach?
Gdy
go poznałem, był rozmówcą-marzeniem każdego dziennikarza na
Śląsku. Każde ze zjawisk społeczno-gospodarczych Profesor
objaśniał i komentował nie tylko w sposób interesujący
retorycznie, ale i holistycznie: znajdując wiele odpowiedzi w
tradycjach, historii, tożsamości.
Profesor
dowodził, że nie trzeba być Ślązakiem, żeby zrozumieć Ślązaków
tożsamościowe pragnienia. Wspierał wieloletnie, wyboiste dążenia
do uznania śląskiego za język regionalny, krytykował władzę,
która te ambicje przez lata ignorowała. Można nawet powiedzieć,
że profesor Szczepański poznał Ślązaków lepiej niż my sami się
znamy. Tak osobiście: najbardziej pasjonująca dyskusja z Nim
dotyczyła całego rejestru określeń, jakie Ślązacy zarezerwowali
sobie na wszelkiej maści obcych, których na naszym terytorium
trzeba mieć… no wiecie… na oku. Gorol? To zbyt banalne i ogólne.
Profesor wymieniał jednym tchem: „krojcoków, medalikorzy (!),
bastardów, przystacy, pamponi, przyżenionych, cysoroków,
wulchauzoków, krzoków i ptoków”. I mój ulubiony fragment: w tym
leksykonie znaleźli się też „pichunie” i „władole”.
Opowiadał
historię starego hanysa spod Tychów, który kiedyś czujnym śląskim
okiem zauważył, że wszyscy nowi w jego wsi dzielą się na dwie
grupy. W pierwszej mężczyźni byli słabi, nieporadni i leniwi. I
wszyscy mieli na imię Władysław. Przypadek? Od tego czasu obcy
próżniak stał się… tak, „władolem”. Od władola gorszy
jest jednak obcy szabrownik i rzezimieszek. We wsi starego hanysa
jeden z takich cwanych gagatków podwędził tubylcowi rower. W
spokojnej, uczciwej śląskiej wsi starego hanysa! Łapserdak na
nazwisko miał Pichuń, więc pichuniem stary hanys ochrzcił obcego,
któremu w głowie hultajstwo i gałganeria. Przypowieść jak z Biblii.
Niejedna. Dzięki, Profesorze.
---------------------------------------------------------------------------------
Podoba Ci się ten artykuł? Zapisz się do newslettera ŚLĄZAGA, a będziesz mieć pewność, że nie przegapisz innych naszych ciekawych tekstów. Zapisy: www.slazag.pl/newsletter
Może Cię zainteresować:
Tomasz Słupik: Język śląski? Nie wierzę politykom jak psom. Jako Ślązak mam prawo do sceptycyzmu
Może Cię zainteresować: