O
czym myśli człowiek, kiedy siada do wigilijnego stołu u wybrzeży
Antarktydy, kilkanaście tysięcy kilometrów od domu?
O
bliskich, o dzieciństwie, o rodzinie i o tych wszystkich ludziach,
którzy zostali gdzieś tam daleko. Jak przy każdej innej wigilii, z
tą tylko różnicą, że jesteś na Antarktydzie.
Jak
to się stało, że w ogóle znalazłeś się na Antarktydzie?
Za
sprawą mojego kolegi, Alfreda Pietrzykowskiego, który wcześniej
tam pracował jako kucharz i rekomendował mnie do tej funkcji.
Ówczesny dyrektor Zakładu Biologii Antarktyki przy Polskiej
Akademii Nauk, prof. Stanisław Rakusa - Suszczewski, zaprosił
mnie na śniadanie, będące
taką nieoficjalną
rozmową
kwalifikacyjną. To
był stary wyga, pomysłodawca,
założyciel i budowniczy stacji Arctowskiego,
który spędził ¾ życia
na Antarktydzie i doskonale
wiedział jak wygląda rzeczywistość na stacji, więc
zrobił ze mną psychologiczny wywiad. Pytał
o gotowanie, ale też o podejście do rodziny.
A
ty tak po prostu się zgodziłeś?
Wówczas
byłem jeszcze kawalerem, więc łatwiej mi było podjąć taką
decyzję. Teraz bym już nie pojechał.
Ile
wigilii spędziłeś na Antarktydzie?
Dwie,
choć początkowo zakładałem, że będzie tylko jedna, bo miałem
tam zostać rok. Kiedy jednak kończyła się moja pierwsza wyprawa
przez telefon satelitarny zadzwonił nowy dyrektor Zakładu Biologii
Antarktyki PAN prof. Andrzej Tatur mówiąc, że były bardzo
pochlebne opinie na mój temat zarówno z naszej stacji, jak też z
pobliskiej stacji brazylijskiej i poprosił mnie, czy nie mógłbym
zostać jeszcze na pół roku. Byłem kawalerem, nie miałem rodziny,
więc się zgodziłem i w efekcie spędziłem na stacji Arctowskiego
18 miesięcy. Byłem ostatnim kucharzem - polarnikiem, który zimował
na tej stacji.
Na
takiej wyprawie kucharz to duża odpowiedzialność. Musi nie tylko
gotować tam na miejscu, ale i zadbać o logistykę przed
wypłynięciem, bo czego nie zabierzesz na stację, tego tam w kuchni
nie będziesz miał. Jak to ogarnąłeś?
Dwa
tygodnie przed resztą uczestników wyprawy byłem już zaokrętowany
w Gdyni. Przez ten czas przyjmowałem cały ten towar, który
zjeżdżał ciężarówkami i lokowałem go w ładowniach statku.
Tego w sumie było kilkadziesiąt ton jedzenia, bo robiłem
zaopatrzenie na cały rok. Z kolei za drugim razem, kiedy już nie
mogłem pilnować zaokrętowania towaru na statku, całe zamówienie
musiałem wysłać faksem do Polski, a odbierał je kierownik
następnej wyprawy.
Jaki
był klucz do tej aprowizacji?
Były
specjalne normy, w oparciu o które każdy produkt przeliczało się
na gramy na dzień w przeliczeniu na każdego polarnika. Normy były
zresztą nie tylko dla żywności. Na każdego polarnika dziennie
było przewidziane 50 gramów czystego alkoholu.
Kiedy
dotarliście do stacji?
11
listopada.
No
to do wigilii przystąpiliście z marszu…
Można
tak powiedzieć, choć pamiętaj, że z Polski wypłynęliśmy na
początku października, czyli kiedy siadaliśmy do wigilijnego
stołu, to byliśmy już dwa i pół miesiąca poza domem, a
perspektywa powrotu była bardzo odległa.
Jak
wygląda wigilia na stacji polarnej?
Same
przygotowania wyglądają jak w każdym normalnym domu - trzy dni
przed wigilią wszyscy szorowali stację. Dla naukowców praca w
takim miejscu uzależniona jest pogody, więc jeśli akurat jest okno
pogodowe, to wychodzą w teren, bo jak aura się popsuje, to taki
stan może trwać nawet przez dwa tygodnie. Mimo wszystko jednak w
samą wigilię, niezależnie od tego, czy jest okno pogodowe, czy go
nie ma, to wszyscy są na stacji, a ci, którzy wychodzą w teren
starają się wrócić na kolację.
Co
na wigilijną kolację jedzą polarnicy?
Jako
że na wyprawie byli polarnicy z różnych regionów Polski, więc i
na wigilijnym stole musiały pojawić się potrawy z tych regionów.
Oczywiście prym wiódł Śląsk, choć tylko ja byłem ze Śląska.
No, ale to ja byłem kucharzem. Były więc makówki, moczka i zupa z
głów karpia. Oprócz tego bardziej uniwersalne potrawy: pierogi,
kutia, karp, ziemniaki, kapusta z grochem, kapusta z grzybami
Ilu
was tam wtedy było?
Wigilia
przypada w okresie antarktycznego lata, kiedy jest sezon na badania,
więc samych Polaków było około 30. A że na wigilię przychodzą
zawsze goście z amerykańskiej stacji Copacabana, więc w sumie przy
stole zasiadało wtedy łącznie ok. 40 osób.
Co
masz na myśli mówiąc o „antarktycznym lecie”?
To,
że jest jasno przez 20 godzin na dobę, nocą robi się szarówka
jak u nas przy wschodzie lub zachodzie słońca. Temperatury są od
zera do minus 20 stopni.
Czyli
pierwszej gwiazdki w wigilię nie ma?
Nie
ma.
Jak
Amerykanie zareagowali na polską wigilię?
Amerykanie
już od lat 80-tych minionego wieku, odkąd działa ich stacja,
przychodzą do nas na wigilię, więc wiedzieli czego się
spodziewać, bo zawsze jest ktoś, kto już był u nas wcześniej i
może opowiedzieć reszcie. Ale i tak mimo wszystko dla nich to
zawsze jest wydarzenie.
A
jak podeszli do moczki i makówek?
Z rezerwą, ale im
smakowało.
Czego
ludzie sobie najczęściej życzą przy wigilii na Antarktydzie?
Na
polskiej stacji ludzie sobie czasem w żartach mówią „sto lat
pracy na Arctowskim”. Dla niektórych to jest miód na serce, a dla
innych wprost przeciwnie. Tam naprawdę jest ciężka praca i były
osoby, które żałowały, że tam przyjechały. A tak serio, to
ludzie życzą tam sobie tego samego co wszędzie indziej. Jest
tradycja, że w wigilię i sylwestra polarnicy, jeśli czują się na
siłach, a pogoda pozwala, wchodzą na kilka sekund do morza na
morsowanie. Bardzo miłym akcentem w wigilię było też to, że zawsze
przez telefon satelitarny łączyło się ze stacją Polskie Radio i
była rozmowa na żywo. Zazwyczaj rozmawiał kierownik naukowy
stacji, kierownik techniczny i... kucharz.
A
z bliskimi był jakiś kontakt?
Na
osobę było 12 darmowych minut miesięcznie połączenia
satelitarnego. Oczywiście można było dzwonić więcej jeśli była
potrzeba, ale wtedy w latach 2005 – 2007 kosztowało to 2,5 dolara
za minutę, co wtedy stanowiło niemałą kwotą.
Czy
czułeś się dziwnie, kiedy po tak długim okresie
izolacji wróciłeś do Polski?
Dwa razy by mnie samochód na ulicy przejechał zanim na powrót przyzwyczaiłem się do tego, że trzeba
się rozglądać wokół siebie. Bo tam na Antarktydzie patrzysz
tylko pod nogi, żeby jej nie skręcić na kamieniach, czy lodzie,
bądź nie wpaść do szczeliny i idziesz przed siebie. Po jakimś
tygodniu odnalazłem się w nowych realiach, ale stacja do tej pory
czasem mi się śni. 18 miesięcy to z jednej strony nie jest dużo,
ale z drugiej strony to zupełnie inne życie. Tutaj, w cywilizacji
człowiek cały czas za czymś goni, cały czas jest coś do
zrobienia, a tam masz taki powrót do dzieciństwa, bo dziecko się
nie przejmuje niczym.
Masz
jakiś kontakt z tymi ludźmi, z którymi wtedy siedziałeś przy
wigilijnym stole?
Ci
ludzie są dziś rozrzuceni po całym świecie, ale wciąż kontakt
ze sobą utrzymujemy. Piszemy do siebie, dzwonimy. To jak kiedyś
przyjaźnie z wojska, a może nawet bardziej zażyłe, bo na
Antarktydzie człowiek jest naprawdę uzależniony od drugiego
człowieka. Tam wspólne życie polega na zaufaniu do drugiego
człowieka. Bez drugiego człowieka tam nie przeżyjesz.
Może Cię zainteresować:
Rynki śląskich miast w świątecznej szacie. Pięknie jest tutaj zwłaszcza po zmroku. Nie sądzicie?
Może Cię zainteresować: