Państwo strzegło monopoli, ale „co jest nielegalne jest bardziej opłacalne”
Wytyczona po III powstaniu śląskim granica, która w 1921 r. podzieliła Górny Śląsk stanowiła nie lada kuriozum. Przecięła podwórka, pola, ogródki, linie tramwajowe, zakłady przemysłowe, ludzkie drogi do pracy, trasy pielgrzymek, a nawet kopalniane chodniki. Powstał fikuśny przekładaniec, w którym kawałki Polski co chwilę wbijały się w teren Niemiec (albo na odwrót).
Dla miejscowej ludności stanowiła ona komplikujący codzienne życie element, choć fakt, że mieszkańcy Śląska do przekraczania granicy nie potrzebowali paszportów, korzystając z tzw. kart cyrkulacyjnych (formalnie ważnych jedynie w niektórych powiatach, choć ograniczenie to było trudne do egzekucji) ułatwiał funkcjonowanie w tych zawiłych realiach. Ułatwiał także szmugiel. Bo nie zawsze przemyt musiał mieć twarz przemykającego się nocą przez „zieloną granicę” przemytnika. Czasem odbywał się przez oficjalnie działające przejścia graniczne, gdzie trzeba było tylko ukryć „trefny towar” przed czujnym okiem celnika. Bywało, że wykorzystywano do tego fałszywe deklaracje towaru lub fałszywe dokumenty, uzyskując niższą stawkę celną lub obchodzono zakaz przywozu (dotyczyło to zwłaszcza niemieckich towarów w czasie niemiecko-polskiej wojny celnej).
Przemytowi na Górnym Śląsku sprzyjał nie tylko sam kształt granicy oraz przepisy dotyczące małego ruchu granicznego. Także (a może przede wszystkim) ówczesne realia gospodarcze. Odbudowana po zaborach nowa Polska ochoczo sięgała bowiem do kieszeni swych obywateli. Akcyzą objęte były m.in. piwo, wino, cukier oraz zapalniczki. Ze względu na ochronę rodzimego przemysłu, a w części przypadków także zdrowia publicznego obowiązywał zakaz wwożenia na terytorium II RP przeróżnych towarów – od guzików i fortepianów począwszy, a na substancjach i przetworach odurzających skończywszy.
Przede wszystkim jednak państwo zagwarantowało sobie monopol skarbowy na m.in. tytoń, spirytus, zapałki, czy sól. Monopole te zapewniały budżetowi państwa 30 proc. wpływów (w latach wielkiego kryzysu nawet 40 proc.) więc państwo zazdrośnie ich strzegło, robiąc wszystko, by obywatele nie uszczuplali tychże, np. sięgając po cudzy tytoń, bądź spirytus.
Tyle,
że – jak u schyłku XX wieku śpiewał Kazik Staszewski – co
jest nielegalne, jest bardziej opłacalne… Zwłaszcza jeśli za
miedzą jest kraj mogący zaspokoić popyt na te towary, a ich
wartość po minięciu granicy potrafiła kilkakrotnie rosnąć (np.
litr magii kupowany w Niemczech za 4 złote, w Polsce wart był już
10 zł).
„Burżuj pali (…) cygarko pruskie, co drugi młodzian ćmi papierosy czechosłowackie”
Na pytanie o to, co się przemycało na międzywojennym Śląsku można tylko wzruszyć ramionami i odpowiedzieć innym pytaniem: a czego się nie przemycało? Bo przemycało się prawie wszystko. Tytoń, cygara, papierosy, zapalniczki, spiritus, eter, sacharynę (dużo tańsza i dużo mocniejsza od cukru substancja słodząca), magii, drożdże, migdały, mąkę kokosową, pieprz, pomarańcze, cytryny i inne owoce południowe, medykamenty, futra, dewizy, czy nawet rowery.
- Na Górnym Śląsku niemal każdy zażywny burżuj pali kształtem potworne a zapachem smrodliwe cygarko pruskie, u nas co drugi młodzian ćmi papierosy czechosłowackie, niewiastki i dziewczątka paradują w pończoszkach i jedwabiach z zagranicy – narzekało w 1925 r. wydawane przez Straż Celną czasopismo „Czaty”.
Część przemytników szmuglowała na własne potrzeby, znaczna część jednak była „trybikami” w wielkich gangach operujących na pograniczu i zaopatrujących w kontrabandę krajową gospodarkę (szacuje się, że przerzucaną z Niemiec sacharynę w 75 proc. odbierał przemysł spożywczy i kosmetyczny). W szmugiel zaangażowani byli starzy „wyjadacze” doświadczenie zdobywający jeszcze na rosyjsko-pruskiej granicy przed 1914 r. oraz ci, którym okazję do zdobycia takich doświadczeń dał dopiero podział Górnego Śląska po roku 1921. Przemycali mężczyźni, kobiety, a także dzieci i młodzież.
Przemycane towary znajdowały nabywców bezpośrednio w miastach i osiedlach po polskiej stronie granicy, reszta wędrowała dalej do kraju, m.in. do Krakowa (w 1936 r. funkcjonariusze z ubolewaniem stwierdzali, że w szmuglowane magii zaopatrywał się tamtejszy szpital Bonifratrów), Łodzi, Poznania, czy Warszawy, gdzie nabywców znajdował chociażby szmuglowany przez Górny Śląsk eter. Stąd też funkcjonariusze nie ograniczali się do samego tylko pilnowania granicy. Bacznie przyglądali się także temu, co dzieje się na ulicach, dworcach kolejowych i w tramwajach (zwłaszcza tych jadących z nadgranicznych miejscowości).
- Dobrze jest przyglądać się otyłym kobietom, jadącym w tramwaju, mimo że nasze żony tego nie lubią – wzywał autor notatki w „Czatach” opisując jak to czujny wywiadowca w „bance” na linii Świętochłowice – Hajduki Wielkie zauważył pewną mieszkankę Kończyc o „nieproporcjonalnie grubej tuszy”. Tajemnica jej gabarytów wyjaśniła się przy okazji rewizji, gdy wyszło na jaw, że taszczy ona pod odzieżą 7 kilogramów niemieckiej sacharyny (inna „wyrafinowana przemytniczka sacharyny” z Bielszowic dwie jej paczki ukryła w majtkach).
W fałszywym baku, w dziecięcym wózku, w karawanie. Tak szła kontrabanda przez Śląsk
Pomysłowość szmuglerów nie znała (nomen omen) granic. W książce „Familoki. Śląskie mikrokosmosy” Kamil Iwanicki opisuje jak to w 1925 r. pogranicznicy na terenie Kuźnicy Rudzkiej zatrzymali karawan pogrzebowy, w którym zamiast nieboszczyka... spoczywał manekin wypchany tytoniem. Z kolei Antoni Zakrzewski z Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego, przedstawiając działalność gangów szmuglujących niemiecką sacharynę przez Bytom i Łagiewniki podaje, że transportujące ją samochody (w trakcie jednego kursu potrafiły przewieźć nawet pół tony kontrabandy) posiadały podwójne ściany, sztuczne podłogi albo schowki w siedzeniach lub dachu.
- Doskonałym schowkiem była także zapasowa opona, podzielona chłodnica czy fałszywy bak paliwa – zauważa warszawski historyk, dodając przy okazji, że na przejściach granicznych zadanie przemytnikom często ułatwiali przekupieni rewidenci celni.
Pewna mieszkanka Nowej Wsi została zatrzymana w Kochłowicach, gdy w wózku dziecięcym próbowała przemycić 30 kg części do przeszmuglowanych z Niemiec rowerów. Z kolei „obywatelka niemiecka z Bytomia” wpadła podczas kontroli granicznej w Łagiewnikach, gdy podczas rewizji okazało się, że ukryła w warkoczu 500 marek niemieckich.
Zainteresowanie pograniczników wzbudził też pewien wdowiec, który przeżywając żałobę po śmierci swej małżonki prosto z knajpy wędrował nocą na położony w pobliżu granicy cmentarz, by tam płaczliwie zawodzić przy grobie żony. Przydybali więc kiedyś wracającego z nocnych żali jegomościa i kiedy przetrzepali mu kieszeni, to okazało się, że ma w nich 35 niemieckich zapalniczek… Wpadł również pewien ,beznogi inwalida z Nowej Wsi, którego częste odwiedziny w Niemczech wzbudziły podejrzenia wśród strażników. I słusznie, bo podczas rewizji odkryli, że w protezie, w specjalnej skrytce taszczy ze sobą 2 kg lewej sacharyny (podobnym patentem były też drewniane garby, w których chowano trefne papierosy).
-
Pomysłowy inwalida posługiwał się sposobem przemytników
amerykańskich – fachowym tonem objaśniał autor notatki w
„Czatach”.
Raz na ziemi, raz pod ziemią, czyli przemyt w kopalnianym chodniku
„Szyby kopalń tajemnymi chodnikami przemytników” donosiły „Czaty” z lutego 1937 r. informując, że „Artur Arndt z Kamienia, Wilhelm Bacik z Kozłowej Góry, Franciszek Kleinert i Piotr Machuła z Piekar Śląskich (…) wpadli na zaniechany ostatnio pomysł używania szybów kopalnianych do przekraczania granicy i przemykali się tą drogą przez dłuższy czas niepostrzeżenie”. Wodzeni za nos strażnicy w końcu jednak połapali się w sytuacji i podczas zorganizowanej w szybie kopalni „Nowa Helena” zdybali całą szajkę wraz z przemyconym z Niemiec towarem.
- Chodniki kopalni „Nowa Helena” ciągną się w podziemiach po naszej i po niemieckiej stronie granicy, przemytnicy mogą więc śmiało przekraczać granicę, tym razem raczej „czarną” niż „zieloną” – ubolewał autor notatki i nie była to bynajmniej jedyna taka historia w czasopiśmie ówczesnych pograniczników.
- W kopalni pusto, tylko plusk wody i człapanie naszych butów odbija się echem w gankach. Wreszcie (...) jesteśmy w pobliżu granicy, przebywszy przestrzeń około 600 metrów. Tu kończą się utrzymane ganki, zaczynają się zawaliska i labirynt chodników. Z początku trochę błądzimy, wszakże teren jest tylko przemytnikom i nam znamy, nawet zarząd kopalni uważa za nieistniejące te przejścia (…) Przemytnicy mają całą sieć chodników do dyspozycji, mają wyższe pokłady, mogą się ukryć tak, że cały batalion strażników ich tu nie znajdzie, a my jesteśmy sami, ale chcemy się z nimi koniecznie spotkać – relacjonował jeden z pograniczników historię swego pościgu za grupką szmuglerów w rejonie Piekar.
Panna Klara pięć litrów magii porodziła. Love story ze szmuglem w tle
W „wyścigu zbrojeń” wszystkie chwyty były dozwolone. Strażnicy potrafili całymi nocami tkwić w zasadzkach na przemytniczych szlakach. Wykorzystywali specjalnie szkolone psy (co ciekawe, drugiej stronie też zdarzało się korzystać z pomocy tych czworonogów) oraz pracę rozbudowanej sieci wywiadowców i konfidentów. Wśród tych ostatnich czasem znajdowały się zresztą dość osobliwe nabytki...
- W nocy śnią się wyniki, znajomi przemytnicy, a przeważnie ładne przemytniczki, które stają się dość szybko konfidentkami, zależy to tylko od tak zwanego „cyferblatu” danego strażnika (…) strażnik bałamut, zakręci kobiecinie głowę, rozkocha takie niewinątko, które leci na lampasy. Przyszła teściowa dumna ze swego Zielonki sama staje w oknie na czatach i pilnie śledzi ruch na granicy, a ponieważ zna wszystkich przemytników, jak tylko zobaczy, że przemytnik przekracza granicę z towarem leci do pokoju, gdzie romansuje zakochany Zielonka i przyszłemu zięciowi daje wynik – pisze przodownik z komisariatu w Lipinach zaznaczając jednak, że na takie dodatkową parę czujnych oczu mogą liczyć tylko kawalerowie.
- Bo na żonatych tutejsze piękności nie zwracają uwagi, albowiem każda Ślązaczka leci na sakrament. Ażeby mieć wynik taki, czy owaki, to trzeba stanąć prędzej, czy później przed ołtarzem – stwierdza fachowym tonem strażnik, choć w numerze „Czat” z marca 1938 roku można też znaleźć dowód na to, że sztuczki na „piękne oczy” działały w obie strony.
Oto bowiem Klara S., młoda, piękna jedynaczka, która „ubierała się ładnie i modnie, nosiła trwałą ondulację, lubiła się bawić i flirtować” owinęła sobie wokół palca strażnika Maćka.
- Sielanka ta trwała kilka miesięcy i byłaby niewątpliwie doprowadziła Maćka przed ołtarz, gdyby nie to, że panna Klara oprócz swych zalet, miała również i pewną wadę, o której Maćko nie wiedział. Otóż, co pewien czas wyjeżdżała przez Urząd Celny do Bytomia, do swoich krewnych, gdzie bawiła przez kilka dni – czytamy w opisie tej „love story”.
Wracając z tych rodzinnych odwiedzin panna Klara miała zwyczaj przywożenia sobie czegoś na pamiątkę. Oczywiście nie zgłaszając tych pamiątek Urzędowi Celnemu. Na przejściu granicznym ukrywała je „w miejscu, do którego żaden z urzędników celnych zajrzeć by się nie odważył”, a jeśli kontrabanda miała większe gabaryty dziewczę wybierało drogę przez „zieloną”. Jako narzeczona strażnika była poza podejrzeniami funkcjonariuszy i proceder kwitłby tak dalej, gdyby nie to, że obaj młodzi przypadkiem spotkali się kiedyś w rejonie przejścia granicznego. Osłupiały „Zielonka” zauważył wówczas, że jego wybranka wygląda na będącą o najmniej w siódmym miesiącu ciąży.
- Dyć łoboc, coś ze mnie zrobił! A mówiłach ci, nieraz — statkuj se! Co jo terozki zrobią? - rzuciła mu w twarz panna Klara, która mimo zmieszania najwyraźniej nie straciła głowy.
Po
pierwszym szoku, myślach o konieczności szybkiego ożenku strażnik
zaczął jednak analizować okoliczności, przypominać sobie
ostatnie fakty z ich znajomości i coś mu się w tej zaawansowanej
ciąży zaczęło nie zgadzać. Odezwała się za to zawodowa
czujność i – mimo protestów swej niedoszłej wybranki –
zaprowadził ją na placówkę, gdzie po dokonanej rewizji okazało
się, że… panna Klara „porodziła” pięć litrów maggi w
płynie, ukryte w specjalnym pęcherzu na brzuchu.
Lipiny „termometrem ruchu przemytniczego”. Kontrabanda warta setki tysięcy złotych
Takich barwnych historii służbowe notatki ówczesnych pograniczników są pełne. O skali zjawiska najlepiej mówią jednak liczby. Jeśli w pierwszym kwartale 1927 r. cała polska Straż Celna przechwyciła kontrabandę za niemal 300 tys. zł, to ponad połowa z tego została przejęta przez funkcjonariuszy mysłowickiej Dyrekcji Ceł. W 1936 r. mundurowi ze śląskiego inspektoratu okręgowego Straży Granicznej dokonali niemal 7900 przechwyceń przemyconego towaru (w większości przypadków zatrzymano też samych przemytników) na łączną kwotę ponad 887 tys. zł. Rok wcześniej wartość przechwyconego przemytu wyniosła ponad 750 tys. zł, nieznacznie tylko mniej w roku 1937. A ile kontrabandy udało się przenieść przez „zieloną granicę”?
- Wzrost lub spadek przemytu daje się najlepiej zaobserwować na terenie komisariatu Lipiny, który jest jakby termometrem ruchu przemytniczego – opisują „Czaty”.
Fatalną opinię wśród pograniczników miała położona nad graniczną Bytomką kolonia Zgorzelec, która powszechnie uchodziła wręcz z przemytniczą twierdzę oraz rudzkie Szczęść Boże, Nowa Wieś, Bielszowice, czy zabrzańskie Kończyce (z kolei w szmuglu eteru specjalizowali się przemytnicy z powiatów rybnickiego i pszczyńskiego).
-
Strażnik graniczny
tutaj jest obserwowany na każdym kroku w służbie i poza służbą
przez przemytników i ich popleczników, których się wszędzie
napotyka. Większa część mieszkańców nadgranicznych trudni się
przemytnictwem, lub jego popieraniem, wyczekując całemi dniami
sposobności dla dogodnego przekroczenia granicy – opisuje
tutejsze realia jeden z funkcjonariuszy.
„Pociąg śmierci” i kula od strażnika. Na „zielonej granicy” łatwo było stracić życie
Stawką gry w „policjantów i złodziei” były duże pieniądze, ale często też ludzkie życie. Kursujący przez Orzegów pociąg z Biskupic do Chebzia miejscowa ludność i sami przemytnicy nazywali „pociągiem śmierci” ze względu na tragiczne wypadki, których ofiarami padali kursującymi nim szmuglerzy (gdy np. z rozpędzonego składu próbowali łapać zdeponowane wcześniej przy torze pakunki z kontrabandą).
W 1934 na całej polsko-niemieckiej granicy (a zatem nie tylko na Śląsku) Straż Graniczna 1759 razy użyła broni przeciwko przemytnikom, zabijając 22 z nich i raniąc 52. W dwóch kolejnych latach funkcjonariusze otwierali ogień w ponad 3 tysiącach razy. Efekt? Dziesięciu zabitych i niemal stu rannych przemytników. Zginąć można było od kuli polskiej, ale także niemieckiej, bo tamtejsi pogranicznicy również nie wahali się sięgać po broń.
- Dwóch strażników niemieckich z post. Zabrze – Poremba tak zawzięcie ścigali Karola Złośnika, uciekającego na teren polski, że naruszyli granicę i postrzelili go na terenie polskim. Złośnik – obywatel polski – został ranny ciężko w klatkę piersiową i po kilku minutach zmarł – relacjonują „Czaty” z lutego 1936 r.
Ofiary zdarzały się jednak też po drugiej stronie. Zdesperowani szmuglerzy bowiem nie wahali się sięgać po kamienie, noże, a czasem nawet broń palną (w 1935 r. na polsko-niemieckiej granicy postrzelonych zostało sześciu strażników). Zwykle mogli też liczyć na pomoc „lokalsów”.
- Napadanie na strażników przez tłum nie należy bynajmniej do rzadkości, gdyż mieszkańcy pasa granicznego nie tylko nie udzielają pomocy zaatakowanemu „zielonce”, lecz często przyłączają się do napastników – narzekali w swej prasie pogranicznicy. Tak stało się chociażby w maju 1932 roku w Rudzie Śląskiej, gdzie „tłum mężczyzn i kobiet napadł na strażnika Edwarda Wróżka, eskortującego przytrzymanych przemytników”.
- Tłum pobił strażnika Wróżka do utraty przytomności, a jeden ze sprawców napadu skradł nieprzytomnemu broń – napisano w relacji z tego incydentu.