Górnośląskie fabryki miały dostarczać paliwa syntetyczne dla III Rzeszy
Górnośląski schron przeciwlotniczy – tak przez większość II wojny światowej nazywano znajdujące się na wschodnich krańcach Rzeszy obszary Górnego Śląska. Podczas gdy na Hamburg, Bremę, Berlin czy miasta Nadrenii i Zagłębia Ruhry sypały się już bomby zrzucane przez angielskie i amerykańskie bombowce, tutaj panował względny spokój. Z tego też powodu w latach 19433-1944 na Dolny i Górny Śląsk z centralnych i zachodnich Niemiec przeniesiono kilkaset zakładów przemysłowych, bądź utworzono tu ich filie.
Przede wszystkim jednak inwestowano w nowe fabryki. Jeszcze w 1939 roku największy niemiecki koncern chemiczny IG Farben rozpoczął przymiarki do budowy zakładów produkcji paliw syntetycznych w Kędzierzynie-Koźlu (wówczas Heydebreck), a w pobliskiej Blachowni Śląskiej (obecnie dzielnica Kędzierzyna) podobny kombinat zaczęły stawiać Oberschlesische Hydrierwerke AG (spółka powołana przez górnośląskich przemysłowców). Obie fabryki miały wykorzystywać technologię przetwarzania węgla kamiennego na izooktan, czyli wysokooktanowe paliwo lotnicze, opracowaną przez pochodzącego z okolic Wrocławia niemieckiego chemika (noblisty) Friedricha Bergiusa. Trzecim z wielkim przedsiębiorstw w tej okolicy były działające od 1939 r. w Zdzieszowicach (Odertal) Schaffgotsch Benzin Werke GmbH.
Dla nie posiadającej własnych złóż ropy naftowej, ale zasobnej w węgiel kamienny III Rzeszy uruchomienie produkcji paliw syntetycznych było sprawą absolutnie kluczową dla funkcjonowania nie tylko armii, ale też całej gospodarki. A im większe baty Niemcy zbierali na frontach i im większe spustoszenia w reszcie kraju dokonywały alianckie naloty, tym ta potrzeba była większa. Liczono, że budowane rękami jeńców wojennych i robotników przymusowych górnośląskie fabryki na masową skalę będą dostarczać paliwa syntetyczne, oleje i smary.
Wiedzieli o tym alianci, którym po lądowaniu we Włoszech latem 1943 roku udało się zająć ważny kompleks lotnisk w rejonie Fogii. Już 1 listopada 1943 r. utworzono 15 Armię Powietrzną USA z kwaterą główną w Bari. Startujące z Włoch samoloty miały bliżej do środkowej i wschodniej Europy, stąd też jako priorytetowe cele wskazane im: rafinerie ropy naftowej w rumuńskim Ploeszti, Wiedniu i Budapeszcie, a także zakłady paliw syntetycznych na Śląsku i w zachodniej Małopolsce.
- Amerykanie wychodzili z założenia, że jak zniszczy się przemysł petrochemiczny, to stanie wszystko. Celowali w najbardziej czuły punkt – podkreśla w swoim programie Norbert Bączyk, historyk prowadzący internetowy podcast Wojenne Historie.
Amerykanie się pomylili. Zrównali z ziemią dwie wioski
Po raz pierwszy amerykańskie bombowce pojawiły się nad Kędzierzynem-Koźlem, Blachownią Śląską i Zdzieszowicami 7 lipca 1944 roku. W stronę Górnego Śląska z baz we Włoszech ruszyło 550 „latających fortec” (B17) i Liberatorów (B24), które zrzuciły 1130 ton bomb - mniej więcej tyle samo, co Niemcy przez dwa miesiące na powstańców w Warszawie.
Zakłady petrochemiczne zostały poważnie uszkodzone, a produkcja w nich stanęła na wiele tygodni. Tyle że bomby sypały się nie tylko na fabryki. Przy kilkuprocentowej skuteczności ówczesnych bombardowań, silnej obronie przeciwlotniczej oraz stosowanym przez Niemców na masową skalę zadymieniu trudno zresztą, by było inaczej.
- Zamiast zakładów Hydrierwerke ten nalot dywanowy zrównał z ziemią wioski Stare Koźle i Bierawa – napisał kilkanaście lat temu w liście do "Gazety Wyborczej" Karol Szyndzielorz, pochodzący z Koźla znany w okresie PRL dziennikarz.
- Ludzie nie wierzyli, że alarm jest prawdziwy, bo przeżyli już kilka fałszywych. Jednak przezornie szukali schronienia w swoich domach, sądząc, że tam będą bezpieczni. Tym razem alarm okazał się prawdziwy – wspominała kilka lat temu na łamach „Nowej Gazety Lokalnej” Agnieszka Pietrzyk, która jako dziecko była świadkiem tamtych wydarzeń.
W opracowanym przez urząd gminy Bierawa „Planie odnowy miejscowości Stare Koźle” można przeczytać, że amerykańscy lotnicy pomylili Odrę z drogą gliwicką i zrzucili bomby w niewłaściwe miejsce. Pomyłka kosztowała życie 136 osób, głównie kobiet, dzieci i starców. Ich śmierć przypomina pomnik postawiony niespełna 10 lat temu na cmentarzu parafialnym przy kościele pw. św. Jana Nepomucena w Starym Koźlu. Na płycie podane są nazwiska zidentyfikowanych ofiar: Skowronek, Czech, Sedlaczek, Koziołek, Weiser, Moczygemba, Trautner, Reinhardt, Schweda…
Amerykanie również drogo zapłacili za tą misję – w jej trakcie stracili w sumie 25 bombowców. Niektóre zostały strącone pod drodze, inne nad samym celem. Okazało się, że wspomagane radarami rozbudowane baterie FLAK-u (niemieckiej artylerii przeciwlotniczej) w rejonie Blachowni Śląskiej, Kędzierzyna-Koźla i Zdzieszowic, choć nie są w stanie zatrzymać amerykańskich eskadr, to potrafią zadać im bolesne straty.
Nalot za nalotem. Bomby sypały się z nieba prawie przez pół roku
Nalot z 7 lipca 1944 r. był pierwszym z osiemnastu, jakie w ciągu kolejnych sześciu miesięcy przeprowadzili Amerykanie. Aż 13 razy celem ich ataków były zakłady w Kędzierzynie-Koźlu, na które finalnie zrzucili ok. 3,7 tys, ton bomb. 9 razy lecące z Włoch eskadry bombowców kierowały się na Blachownię Śląską, natomiast 8 razy na Zdzieszowice. Dodajmy, że podczas trwających do końca grudnia 1944 r. nalotów atakowane były też zakłady chemiczne w Oświęcimiu, rafinerie w Czechowicach-Dziedzicach i Trzebini, a także Bohumin.
Amerykanie atakowali w dzień. W każdej z wypraw brało udział po kilkaset ciężkich bombowców. Świadkowie wspominali później, że niebo migotało od maleńkich kawałków folii aluminiowej, które zrzucały idące w pierwszej fali maszyny, by zakłócić działanie niemieckich radarów. A później rozpoczynało się piekło. Rozrywające się na niebie pociski FLAK-u (wedle amerykańskich źródeł w rejonie trzech śląskich fabryk paliw syntetycznych Niemcy zgromadzili 173 ciężkie działa), ryk syren i samolotowych silników, lecące na ziemię i tam wybuchające ciężkie bomby.
- Intensywność oddziaływania na te trzy bliskie cele nie różniła się od intensywności oddziaływania na cele w Zagłębiu Ruhry czy na obszarze Berlina. To pokazuje, jak wielką wagę przywiązywali Amerykanie do zniszczenia niemieckiego przemysłu paliwowego – raz jeszcze zacytujmy Norberta Bączyka.
Bombardowania osiągnęły swój cel – choć produkcja wyrobów paliwowych w OHW Blechhammer ruszyła na początku 1944 roku, to trwające miesiącami naloty mocno ją ograniczyły, a po atakach z grudnia 1944 r. zakłady zostały zniszczone w stopniu praktycznie uniemożliwiającym dalsze działanie. Kędzierzyńskie zakłady IG Farben Werk Heydebreck największą wydajność osiągnęły w czerwcu 1944 r. Potem było już tylko gorzej, a po amerykańskim nalocie z 27 sierpnia praktycznie nie została już wznowiona aż do końca wojny (choć usuwanie uszkodzeń i odbudowa mocy produkcyjnych w fabrykach paliw syntetycznych była dla Niemców priorytetem i robili wszystko, aby przywrócić je do funkcjonalności).
Mogiły alianckich lotników były rozsiane po całym Śląsku. Nie wszystkie odnaleziono
W bombardowaniach zginęło ok. 500 cywilów. Nie zawsze zresztą na terenie lub w bezpośredniej bliskości atakowanych zakładów. W październiku 1944 r. eskadra B-17 przez pomyłkę zapędziła się w rejon Lublińca i tam zrzuciła swe bomby. Od ich eksplozji zginęło sześć osób, w tym ośmioletni Gerhard Pawellek.
Za sprawą amerykańskiej pomyłki z mapy Gliwic zniknęło także kino „Schauburg”, o którym jeszcze przed II wojną światową mówiono, że to jedyne prawdziwe kino w mieście. Wybudowane przy obecnej ul. Kardynała Wyszyńskiego i posiadające imponującą salę na 1300 widzów kino odeszło do historii po tym, jak spadły na nie alianckie bomby zrzucone z powodu awarii luku bombowego dopiero w drodze powrotnej do Włoch.
Amerykanie w czasie kilkumiesięcznej bitwy stracili w sumie 220 samolotów i ok. 2000 lotników. W samym tylko rejonie trzech atakowanych fabryk zestrzelono 29 bombowców, a 135 lotników poniosło śmierć. To właśnie w rejonie Kędzierzyna-Koźla zostało wykonane jedno z najbardziej ikonicznych zdjęć, obrazujących lotnicze zmagania podczas II wojny światowej, na którym widać eksplodującego po trafieniu przez FLAK amerykańskiego Liberatora (zdarzenie to miało miejsce 20 listopada 1944 r. a pilotem maszyny był podpułkownik Clarence J. Lokker, dowódca 781 dywizjonu bombowego).
Niektóre maszyny zostały przechwycone przez operujące nad Węgrami, Austrią bądź Czechami niemieckie myśliwce, a jeszcze inne, skutkiem doznanych uszkodzeń, spadały po drodze do macierzystych baz. Taki los spotkał np. pilotowaną przez porucznika Roberta H. Flake’a „latającą fortecę”, która 26 grudnia 1944 r. (podczas ostatniego z nalotów) rozbiła się między Marklowicami a Jankowicami (zginęło 9 z 11 lotników będących na pokładzie, upamiętnia ich tablica na ścianie kościoła pw. św. Stanisława Biskupa i Męczennika w Marklowicach), czy Liberatora o wdzięcznej ksywce „Bestia”, który z początkiem lipca 1944 r. rozbił się w rejonie Krupskiego Młyna (w tym przypadku większości załogi udało się przeżyć).
Dlatego też zaraz po zakończeniu II wojny światowej na Górnym Śląsku krążyły amerykańskie komisje (Grave Registration Service) szukające mogił poległych w tej bitwie lotników. Większość ekshumowano, by ponownie pochować z honorami na amerykańskich cmentarzach wojennych w Belgii i Holandii, bądź bezpośrednio w USA. Większość nie znaczy jednak wszystkich. Ze 135 lotników, którzy zginęli w rejonie Kędzierzyna-Koźla, odnaleziono 120. Los piętnastu wciąż pozostaje nieznany. Zagadkę ich ostatnich chwil próbują rozwikłać działacze stowarzyszenia Blechhammer 1944.
Lokalne stowarzyszenie na tropie zaginionych w akcji. Rodziny są w szoku
- Cały czas mamy kontakty z ich rodzinami. Szczególnie z jedną, porucznika Arthura Lindella, który zginął w ostatnim nalocie 26 grudnia 1943 roku, wraz z całą swoją załogą – mówi w rozmowie ze ŚLĄZAGIEM Waldemar Ociepski, prezes stowarzyszenia Blechhammer 1944, które 7 lipca, w rocznicę pierwszego amerykańskiego nalotu, zorganizowało w Kędzierzynie-Koźlu okolicznościowe wydarzenie przypominające początek śląskiej bitwy o paliwo.
- Sprawę załogi porucznika Lindella rozwiązujemy już prawie 24 lata. Nowe tropy cały czas wyskakują, ale trzeba je za każdym razem sprawdzić. To bardzo ciężka sprawa – dodaje Ociepski.
Dodajmy, że wśród zaginionych członków załogi porucznika Lindella był Josepf F. Lajkowicz, urodzony w 1920 r. w Nowym Jorku syn Adama i Mary Lajkowicz. Jeszcze jedno swojskie nazwisko wśród ofiar tej toczonej przez mocarstwa bitwy...
Jak reagują bliscy zaginionych lotników na to, że nieznani im zupełnie ludzie z dalekiej Polski po latach wciąż poszukują szczątków ich bliskich?
- Zaskoczeniem, że ktoś tutaj, w jakimś Kędzierzynie w Polsce, w ogóle się tym interesuje i że jest tu jakieś muzeum – przyznaje nasz rozmówca. Od razu też jednak zastrzega, że Muzeum Śląskiej Bitwy o Paliwo "Blechhammer-1944" poświęcone jest nie tylko lotnikom, ale też więźniom, jeńcom wojennym i robotnikom przymusowym zapędzonym do pracy w niemieckich zakładach petrochemicznych, ginącym pod amerykańskimi bombami Ślązakom i żołnierzom obrony przeciwlotniczej.
- Nie pomijamy tutaj nikogo, ale też nikogo nie stawiamy na pierwszym miejscu. Wszyscy dla nas są równi, bo wszyscy byli ofiarami tej bitwy – podkreśla prezes Ociepski.
Inicjatywa społeczników z Kędzierzyna-Koźla jest o tyle cenna, że wiedza na temat śląskiej bitwy o paliwo nie jest powszechna. Opisu tych wydarzeń nie znajdziemy w szkolnych podręcznikach, a i fachowej literatury nie ma zbyt wiele.
- Przeświadczenie, że strategiczna wojna powietrzna toczyła się głównie nad Niemcami jest przeświadczeniem głównie polskim. Bo jeżeli zapytamy Rumunów, Węgrów, czy Francuzów nad czyimi miastami toczyła się strategiczna wojna powietrzna nad Europą w II wojnie światowej, to powiedzą, że także nad ich głowami. I ta pamięć jest zachowana i jest żywa. U nas w Polsce ta percepcja jest zupełnie odmienna – potwierdza w swoim podcaście Norbert Bączyk.
Może Cię zainteresować:
Dariusz Zalega: Ślązacy byli ofiarami wojny? Swego czasu sami wcielili się w rolę katów
Może Cię zainteresować: