Z początkowego zamysłu, by dojechać w sobotę do Kalisza (większość trasy), w niedzielę rano go zwiedzić i potem wyruszyć do Poznania, krystalizuje się bardziej rozsądny. Trzymać się linii kolejowej tak blisko, jak tylko się da (na wszelki wypadek), dojechać tak daleko, na ile starczy sił i dokończyć trasę pociągiem.
Plan bardzo ambitny, a taki musi być możliwie dobrze przemyślany i zakładać warianty na wypadek, gdyby coś poszło nie tak. A może pójść źle wiele rzeczy i – jak łatwo się domyślić – tak się właśnie dzieje. Zgodnie zaś z prawami Murphy’ego – to, co idzie nie tak, w ogóle nie jest przewidziane, mimo dużego doświadczenia autora, czyli mojego, w tego typu przedsięwzięciach.
Dobrze się przygotować a potem porządnie wyspać
Wbrew pozorom – te oczywistości wcale nie są łatwe do wykonania, szczególnie jeśli chodzi o sen.
30 lat doświadczenia w dalszych wyjazdach na dwóch kółkach procentuje i przygotowanie się nie stanowi aż takiego wyzwania. Sprzęt jest w użyciu codziennie, zatem gotowy do drogi zawsze. Więcej wymaga pakowanie się. Tylko niezbędne rzeczy. Nic, bez czego można się obejść, ale wszystko, co jest niezbędne lub może takie się okazać w krytycznej sytuacji. Według listy tworzonej od lat i stale korygowanej. Zrobione. Teraz tylko kąpiel, nastawić budziki i można się kłaść.
Pojawiają się pierwsze problemy. Taki wyjazd to duże emocje, które biorą górę nad zmęczeniem. Zasnąć udaje mi się dopiero wówczas, kiedy niebo poczęło się nieśmiało rozjaśniać.
Pośpiech to zły doradca
30 marca 2024 roku, Wielka Sobota. Około dwie godziny „zajęczego” snu to niewiele. Człowiek obudzony jest powolny, a kiedy do tego jest niewyspany – jeszcze wolniejszy i gapowaty, co ma tym razem przykre konsekwencje.
Wyjazd, planowany na godzinę 6:00, opóźnia się półtorej godziny, co nie jest złym wynikiem w tej sytuacji. Choć spokój to tylko pozory.

Sielec, Konstantynów, Środulka, dalej Będzin. Przy targu rwetes, politycy lokalni nagabują przechodniów. Dalej Łagisza i wyjazd z Będzina DW 913. Tempo jest bardzo dobre, nawet teraz, pod górkę do Grodkowa. Odruchowo sięgam ręką za siebie, by skontrolować, czy na bagażniku wszystko jest i… oczywiście nie ma!
Zaspany i w pośpiechu źle przypiąłem do bagażnika torbę, która gdzieś spadła. Wracam dokładnie tą samą trasą. Aż do samego domu – po zgubie ani widu ani słychu. Poranny pośpiech i działanie w zaspaniu tak się właśnie kończą.

Szybki wpis na wszystkich okolicznych stronach i grupach typu «spotted» o zgubie. Pakuję od nowa co stracone i znów w drogę. Nerwowe spoglądanie na telefon, czy ktoś odpisał. Pytanie dróżnika na przejeździe kolejowym, policji w Będzinie, pracowników radiowęzła targowiska – nikt niczego nie odniósł. Niedaleko są sklep i apteka. 8 czekolad (zgubione 10) i 2 banany (zgubione 3) na razie muszą wystarczyć, bo plecak już nic więcej nie zmieści, a żadnej torby w miejsce zguby nie ma. Oraz magnez i talk – bardzo ważne rzeczy na daleki wyjazd rowerem. Perfumy, suplementy diety, jakieś inne drobiazgi – trzeba się będzie bez nich obejść. W drogę. Za chwilę znana górka w Grodkowie. Po 2,5 godzinach – znów to samo miejsce…

„Żule w taxi”
DW 913 prowadzi przez Psary i dalej Strzyżowice. Rowerzyści ją dobrze znają, bo jest pod górę. Niby lekką, ale otwarta przestrzeń i wiatr sprawiają, że podjeżdża się pod nią niefajnie. Wtem wyprzedza mnie biała Toyota Corolla kombi z „kogutem” na dachu (bardzo typowa konfiguracja w branży), na zabrzańskich „blachach”, lecz z katowickim numerem bocznym. Zajeżdża drogę, doprowadzając mnie niemal do upadku. Przez jej uchylone okno dobiegają słowa, które nie nadają się do zacytowania tutaj. Odjeżdża szybciej, niż jestem w stanie wyjąć telefon i zrobić zdjęcie. Otrząsam się z szoku i jadę dalej. Jednak niedowierzanie temu, co się właśnie stało, nie pozwala na spokój. Po drodze przychodzi mi do głowy, że może on zmierzać do Pyrzowic. Kolejne kilkanaście minut biję się z myślami, czy na pewno chcę to wiedzieć. Tak, chcę – tak bardzo mnie rozsierdził. To kolejna strata czasu, ale muszę. Na lotniskowym postoju taksówek pojazdu nie stwierdzono. Pytam innych taksówkarzy. Nie chcą mówić, ale w końcu przemawiają. To cwaniak – niezarejestrowany na miejscu, nie korzystający z postoju, tylko czający się na parkingu na klienta. Znajduję go. Czeka, fajka w ustach, schludność stroju adekwatna do słownictwa, które słyszałem przy ostatnim kontakcie. Postanawiam wytłumaczyć mu, że znak dopuszczający jazdę rowerem po chodniku nie oznacza takiego obowiązku ani zakazu poruszania się po jezdni. Oraz to, jak bardzo niewłaściwe jest to, co zrobił i byłoby takie nawet wówczas, gdybym złamał przepisy (czego nie zrobiłem). Bezskutecznie, a słowa, których użył, jeszcze bardziej nie nadają się do cytowania. Ech…

Google mapy źródłem klapy
Wyruszam dalej. Smartfonu używam od
niedawna, ale wystarczająco długo, by wiedzieć, że mapy Google na
rower się nie nadają. Wybranie opcji «rower» powoduje, że system
„ciągnie” na oznaczone w nim drogi i ścieżki dla rowerów, a
to skutkuje wjazdem do lasu, w błoto i wszelkie inne miejsca,
którymi nie chcecie jechać, zwłaszcza w taką trasę. Wybranie
opcji «samochód» skutkuje wyznaczeniem trasy z uwzględnieniem
dróg najlepszej kategorii, w tym autostrad i dróg ekspresowych,
którymi rowerem jechać nie wolno. Jest na to sposób – wyznaczyć
trasę „samochodową”, ale uwzględniając kamienie milowe, czyli
punkty, przez które trasa musi prowadzić. Niestety – przez
nieplanowany zjazd do Pyrzowic – wyszła wtopa. Zmiana
pieczołowicie przygotowanej dzień wcześniej trasy i ponowne
zaufanie opcji «rower» doprowadziło mnie do Brynicy (rzeka), przez
którą nie ma żadnego sposobu przeprawy. Mapy Google upierają się,
że mam przejechać i bardzo stanowczo każą zawracać, gdy tylko
się oddalam od wskazywanego miejsca w jakąkolwiek stronę. To
moment, w którym trzeba powiedzieć im: dość. Czytelnik teraz słusznie zapyta, dlaczego nie miałem jedynie słusznej na rower aplikacji mapy.cz? Bo niestety aż tak fajni nie są i przestali obsługiwać mój model telefonu, który wg nich jest zbyt stary.

Wracam na lokalną drogę utwardzoną i udaję się w kierunku Brynicy (miejscowość), leżącą po śląskiej stronie rzeki. Przeprawa zwyczajna – po prostu mostek. Od teraz jedziemy na kole*. Stąd do Żyglina, a następnie DW 912 do Miasteczka Śląskiego, po czym DW 908 – przez Piasek, Psary, Boronów docieram do Herbów, które dotąd znałem tylko z konserw. Miasto leży na granicy Śląska i Małopolski, co w XIX wieku oznaczało istnienie dwóch miejscowości: Herbów Ruskich i Herbów Pruskich. Kończy się przejazd przez tzw. zielony Śląsk, tak różny od tego Śląska, który znam na co dzień z pracy. Stamtąd lokalnymi drogami, przez Węglowice i Wręczycę Wielką do DW 494, którą przez Truskolasy i Panki docieram znów do lokalnych, drożynek, wiodących do Krzepic.

Tam przemiłe panie ze stacji paliw znanej polskiej sieci pozwalają mi naładować dogorywający już od nadmiaru zadań telefon, który od ponad godziny wskazuje stan baterii 1%. Posilam się hot-dogiem, co jest złamaniem żelaznej zasady odżywiania podczas takich wyjazdów, by jeść rzeczy niewielkie (nie zapychają), a wysokoenergetyczne. Na przykład czekoladę. Jedna tabliczka co 50 kilometrów działa idealnie.
W wyniku wszystkich powyższych przygód, jestem dopiero 100 kilometrów od domu, choć licznik wskazuje przebieg około 160 km, a zegar – godzinę 16:45, co oznacza przynajmniej 6 godzin opóźnienia. Nie jest dobrze...
Ziemia Wieluńska
Dalsza droga biegnie przez ziemię wieluńską, którą decydenci także postanowili rozbić i podzielić między 3, a wg niektórych źródeł 4 województwa (łódzkie, wielkopolskie, opolskie i śląskie). Po kilkunastu kilometrach wita mnie… Jaworzno. Potem Rudnki i Dalachów (ten od mąki). Najpopularniejsza aplikacja mapowa podpowiada skrót przez Ożarów. Niestety znów zawodzi, w wyniku czego zwiedzam miejsca, w których każdy turysta budzi nie mniejsze zaskoczenie, niż zjawa. Mokrsko, Parcice, Czastary, Sokolniki. Ze skrótu wychodzi niemal taki sam dystans, jak drogą główną, tylko zabiera więcej czasu. Docieram do DW 482. Cywilizacja. W lewo na zachód. Jednak za chwilę znów każe skręcić, tym razem na północ, w prawo. Uwierzyć? Telefon wskazuje 3% naładowania baterii. Próbujemy. Już ciemno, a ja jestem na najgorszej nawierzchni drogi jak dotąd (nie wiem jeszcze, że dalej będzie gorzej). Dziura na dziurze każą zwolnić, a olbrzymie opóźnienie – przyspieszyć. Lampa rowerowa i dodatkowa latarka na pełnej mocy. Rower tak niemiłosiernie hałasuje na tych dziurach, że budzą się wszystkie psy i zaczynają ujadać. I tak na dystansie kilkunastu kilometrów. Choć nie ma tych psów dużo – okolica jest słabo zaludniona, domów z każdym kilometrem coraz mniej. Wokół jest po prostu czarna, głucha noc w czarnym lesie, którą zakłóciłem tej doby okrutnie.

Taką drogą docieram do kolejnego przyczółka cywilizacji. O dziwo – jest tam sklep. W dodatku otwarty, mimo że jest Wielka Sobota, 20 minut do 21:00. Klientela zdaje się być już w trakcie świętowania, choć ja wyglądam pewnie gorzej, niż oni. Za mną około 200 km trasy rowerowej, w dodatku pełnej przygód. Ledwie stoję na nogach. Inaczej, niż tamci – kupuję napoje bezalkoholowe. I bardzo nieśmiało proszę obsługę, czy mogę naładować telefon i zapasowy magazyn energii. Tak, mam taki, pożyczony, niesprawdzony. Gdy jest naładowany w pełni pozwala naładować telefon do jakichś 12%. Niewiele, ale w nieznanym terenie, w ciemnym lesie – to bardzo dużo. Obsługa jest przemiła. Do zamknięcia sklepu udaje się podładować telefon do 20% i odrobinę ten nieszczęsny «power bank». Miesiąc później, tym razem w kierunku przeciwnym, tak ułożę trasę, by znów trafić w to miłe miejsce.

Ruszam dalej. Wcześniej utyskiwałem na dziury w drodze, ciemność i brak cywilizacji, ale właśnie zaczynam rozumieć, że tamto to było nic. Węglewice, Spóle, Plęsy, Dębicze… Nic Wam to nie mówi? Mnie też nie mówiło. Trzeba mocno przybliżyć mapkę w aplikacji, by w ogóle pokazały się te nazwy. A nieoświetlona droga, która wiedzie przez gęsty, ciemny las to już, nie dziurawy asfalt. To jakieś płyty, na których rower tak podskakuje i hałasuje, że obudziłby nie tylko psy, ale i niedźwiedzie ze snu zimowego. Jest naprawdę grubo. Gdzieś po drodze przekraczam granicę województw łódzkiego i wielkopolskiego, ale w dalszym ciągu jestem na ziemi wieluńskiej. Gdzie? Nie wiadomo. Nie ma zasięgu w telefonie od kilkunastu kilometrów i nie pojawi się przez następne kilkanaście. Jeszcze nie wiem, że szukając nadajnika (którego nie ma), telefon baterię zużywa szybciej. Z trasy wysyłam sms co kilkadziesiąt kilometrów, ale tu nie ma na to szans. Już wiem, że właśnie zaczyna się tam w Sosnowcu denerwować ktoś, kto czeka na wiadomość.

Podobno były to kiedyś tereny wojskowe, a teraz są porzucone. Naprawdę chcę stamtąd wyjechać. Jadę z prędkością blisko 30 km/h, czyli szybko, jak na równej szosie w dzień. Bardzo nieodpowiedzialnie. Byle do przodu. Na „czuja”, bo na „krzyżówkach” drogowskazów nie ma, telefon nie działa, mapy papierowej nie wziąłem. Tym razem mam jednak szczęście. Grabów nad Prosną. Miasteczko jak z bajki, gdy już człowiek zapomniał o istnieniu cywilizacji.
Ostro do Ostrowa
Z Grabowa nad Prosną wyruszam w stronę Wielkopolski. Do Ostrowa Wielopolskiego jest taka sama odległość, jak do Kalisza. To miasta położone blisko siebie, ale zabory także je podzieliły. Kalisz był wówczas najbardziej na zachód wysuniętym miastem imperium rosyjskiego, a Ostrów był już w Prusach. To ma swoje konsekwencje do dziś. Choćby taką, że z Kalisza nie ma bezpośredniego połączenia kolejowego do Poznania, a z Ostrowa jest. Wybieram zatem Ostrów, mimo że to Kalisz zawsze chciałem zobaczyć. Nie tym razem. Już wiem, że to ostatnie 35 kilometrów tej wyprawy i wydaje mi się, że mimo okrutnego zmęczenia fizycznego i psychicznego, dostaję nowego „kopa”. I to bez kolejnej czekolady. Telefon ma zasięg, ale nie jest już potrzebny. Droga jest oczywista, niezłej jakości, pośród pól. Jest względnie jasno jak na noc. Jedzie się świetnie. Zegarek jednak nie kłamie – blisko 2 godziny to wcale nie jest tak szybko.
Ostrów Wielopolski jest nadspodziewanie przyjemnym miastem. Uporządkowane, przejrzyste, łatwe do poruszania się po nim rowerem mimo wielu remontów ulic. Szerokie chodniki, szerokie jezdnie, wzdłuż nich parkujące samochody – a mimo tego jakoś udało się wytyczyć też drogi dla rowerów. Robi naprawdę dobre wrażenie. Psuje je dopiero kolej…

PKP czyli Poczekaj Kochany Pasażerze
Na dworzec kolejowy w Ostrowie Wielkopolskim wpadam już po północy. To Wielkanoc. Patrzę na tablicę świetlną. Pytam jakiegoś przypadkowego kolejarza o rozkład, no bo zmiana czasu na letni. „W automacie sobie Pan kup bilet, tam też jest aktualny rozkład”. Automat wskazuje najbliższy pociąg do Poznania dopiero o godzinie 4:52. Ale biletu nie udaje się w nim kupić. Czy coś jest zepsute, czy ja zbyt zmęczony, by zrozumieć jego obsługę – trudno powiedzieć. Sporo czekania. Czas na nocne zwiedzanie miasta, które tylko potwierdza dobre, pierwsze wrażenie. Powrót na stację, wciąż mnóstwo czasu. Znajduję kąt z gniazdkiem, gdzie można naładować telefon. Miły człowiek z ekipy sprzątającej wskazuje mi krzesło, które mogę pożyczyć. Siedzenie i oglądanie filmików w telefonie. Byle nie zasnąć i nie przespać pociągu. Nagle z peronów dochodzą jakieś niepokojące odgłosy. Donośny, męski głos, gwizdek… zrywam się i wylatuję z rowerem i wszystkimi bambetlami w rękach na peron, z którego właśnie wyjeżdża ostatni wagon. „Przepraszam, co to za pociąg?” – pytam spotkaną na peronie kobietę w charakterystycznym, granatowym mundurze i w czapce. „Do Poznania, a dokąd ma być? Na tablicy wyświetla się przecież!”
No tak – integracja systemów informatycznych i zmiana czasu znów przerosła PKP, a ja miałem jak zwykle pecha i spytałem niewłaściwego pracownika o radę. Następny pociąg „już” za półtorej godziny.
Czy było warto? Jeszcze jak!
Poznań wita mnie o godzinie 7:03 na najbardziej niedorzecznym, nieprzyjaznym podróżnym dworcu kolejowym, jaki kiedykolwiek widziałem. Jeszcze kwadrans rowerem na Winogrady i będę u celu podróży. 275 kilometrów bez odpoczynku to dotychczasowy rekord. Choć bez przygody z torbą i taksówkarzem jeszcze w Zagłębiu, dojechałbym o własnych siłach dużo dalej. Jestem wykończony, ale wyjątkowo zadowolony. I nawet Poznań podoba mi się tym razem, choć wcześniej nie wykorzystał wielu szans, by to zrobić.

Nie
wiem, czy to głód, czy wyjątkowość składników, czy umiejętności
osoby goszczącej mnie sprawiły, że gzik smakował wspaniale. W
końcu to tylko biały ser ze śmietaną, cebulą, czosnkiem,
szczypiorkiem, pieprzem i solą. I zwyczajne ziemniaki (pardon –
pyry). Jednak nigdy wcześniej pyry z gzikiem (a właściwie gziką**) nie smakowały tak
dobrze. I nigdy później.
* choć zaledwie krótki kawałek trasy wiódł przez Śląsk, zwrot „na kole”, charakterystyczny dla języka regionu, bardziej pasował autorowi do tytułu;
** pyry to wielkopolskie określenie ziemniaków, a gzik to tamtejsze określenie specjalnie przyrządzonego twarożku; choć danie jest obecnie bardziej znane w Polsce, niż jeszcze niedawno było, utrwaliła się forma „pyry z gzikiem”; jednak miejscowi zdecydowanie częściej mówią o „pyrach z gziką”.

Może Cię zainteresować:
Gardiny wyprane? Serwet wybiglowany? Wielkanoc ze Ślązagiem. QUIZ

Może Cię zainteresować: