Setki koni odwadniały tarnogórskie kopalnie kruszców
Jako pierwsi konie do roboty na „grubie” zapędzili górnicy solni. W Wieliczce i w Bochni te zwierzęta rozpoczęły służbę już w drugiej połowie XV wieku.
Z początku na powierzchni, obsługując urządzenia wyciągowe i te odpowiadające za odwodnienie wyrobisk. Wiadomo, że najpóźniej w połowie XVII stulecia zwierzęta te pojawiły się również na dole. Okresem najbardziej intensywnego wykorzystywania pracy koni przy eksploatacji złóż soli był XVIII w., kiedy to w obu kopalniach momentami pracowało ok. 200 koni, z czego ok. połowa pod ziemią.
Z pomocy tych zwierząt korzystali też górnicy z kopalń
kruszcowych - w połowie XVI w. przy eksploatacji złóż cynku i
ołowiu w Olkuszu pracowało ok. 600 koni, a w kopalniach
tarnogórskich ok. 700 (nie pracowały one pod ziemią,
lecz napędzały urządzenia odwadniające wyrobiska).
Do pracy przy węglu pierwszy raz zapędzono je w Zabrzu
Gdy w 1933 r. Gustaw Morcinek oddawał w ręce czytelników „Łyska z pokładu Idy”, końska epoka w górnośląskich kopalniach węgla kamiennego panowała od ponad 100 lat. Konkretnie - od roku 1803, kiedy w zabrzańskiej kopalni „Königin Luise” z inicjatywy Salomona Isaaca – sprowadzonego przez Fryderyka Redena na Śląsk z Belgii urzędnika górniczego – po raz pierwszy skierowano to zwierzę do transportu urobku (wcześniej pchaniem wyładowanych węglem wózków zajmowali się młodzi chłopcy zwani śleprami).
Wraz
z rozwojem śląskiego górnictwa w kolejnych dekadach przybywało
także „zatrudnionych” w nim koni. W roku 1889 w katowickiej
kopalni „Ferdynand” pod ziemią pracowało już 71 tych zwierząt
(w 1912 – 40). W 1908 r. w kopalni „Anna” w Pszowie 19 koni
wspomagało górników na dole, a kolejnych 14 na powierzchni. W 1909
r. w świętochłowickiej „Matyldzie” znajdowało się 17
podziemnych stajni, a w 1913 r. w kopalni Charlote w Rydułtowach
pracowały 93 konie.
Kopalniane konie miały swoje prawa. I wolną niedzielę
Dokonująca się na początku XX w. mechanizacja kopalnianego transportu oznaczała nieuchronny początek końca dla „Łyska i kompanii”. O ile jeszcze w 1923 r. w kopalniach okręgu górnośląskiego pracowało (zarówno pod ziemią, jak i na powierzchni) 1941 koni (z czego 395 w zakładach po niemieckiej stronie granicy), w kopalniach dąbrowskich – 1149 (z czego 617 pod ziemią), a w kopalniach krakowskich – 188 (z czego 110 pod ziemią), to już w 1937 r. łączna liczba tych zwierząt zatrudnionych do pracy pod ziemią spadła do 207 (w polskiej części Górnego Śląska było ich 13, w części niemieckiej – 21, w okręgu dąbrowskim – 123, a w okręgu krakowskim – 50). Więcej, bo w sumie 448 koni, wykorzystywanych było pod koniec lat 30. do prac na powierzchni.
Fakt,
że nie w każdej części "gruby" można było (bądź nie
kalkulowało się to) wdrażać technologiczne nowinki sprawił, że
po roku 1945 konie nadal można było jeszcze spotkać w kopalnianych
chodnikach. Miało to zresztą swój wyraz w górniczych przepisach.
Określały one m.in. czas pracy konia (8 godzin na dobę i wolna
niedziela) i jej warunki (np. liczbę ciągniętych wózków z
węglem), jak też standard wykorzystywanego przez te zwierzęta
„zaplecza” (chociażby w kwestii wentylacji, odwodnienia, czy
zaopatrzenia w wodę pitną). Wydane w latach 50. przepisy
gwarantowały również kopalnianym koniom regularną kontrolę
weterynaryjną.
Koniec epoki na „Wieczorku”, czy może w „Brzeszczach”?
Formalnie koniec zatrudnienia koni w kopalniach datuje się na rok 1956, ale w rzeczywistości na kres pracy tych zwierząt w górnictwie węgla kamiennego przyszło poczekać dobrych kilka lat. Jeszcze w 1957 r. w budowanej KWK Mszana (później KWK 1 Maja) ze względu na m.in. brak maszyn i urządzeń odpowiednich w warunkach wysokiej metanowości czasowo wprowadzono transport konny na dole. Niektóre opracowania podają, że ostateczny koniec końskiej epoki w polskim górnictwie węgla kamiennego nastąpił w roku 1960, kiedy to szybem „Pułaski” wyjechał na powierzchnię ostatni koń pracujący w katowickiej KWK „Wieczorek”, ale z oficjalnej historii kopalni Brzeszcze dowiemy się, że ostatniego konia wyprowadzono z tego zakładu dopiero w roku 1971.
- Ten koń był długowieczny, zupełnie ślepy. Początkowo obsługiwał transport na poziomie wentylacyjnym, a przez ostatnie 5 lat utrzymywano go i dokarmiano bez zatrudniania – tak w wydawanym przez krakowską AGH periodyku „Vivat Akademia” były dyrektor KWK „Brzeszcze” Janusz Adamowicz opowiadał o ostatnich dniach „Cara” (tak nazywał się koń).
W Bochni ostatni kopalniany koń zginął w wypadku na początku lat 60. XX w., a do XXI stulecia dotrwała przy fedrunku w „Wieliczce” klacz „Baśka”, którą wywieziono na powierzchnię 14 marca 2002 roku po 13 latach spędzonych na dole.
Dziś o końskiej epoce w dziejach górnictwa – poza czytanym chyba wyłącznie przez koneserów literatury „Łyskiem z pokładu Idy” – przypominają eksponaty w kopalnianych skansenach. W zabrzańskim „Guido” na poziomie 170 zachowały się też autentyczne stajnie dla koni z torowiskiem kolejki konnej, a przy wyjściu z szoli widać tzw. szląg, czyli specjalną uprząż konopną służącą do opuszczania koni do kopalnianych chodników.
Może Cię zainteresować:
Górnicy budowali metro, elektrownie wodne i tunele. Ratowali też zabytki
Może Cię zainteresować: