Wśród najczęściej wyszukiwanych w tym roku przez Polaków w googlu fraz w ścisłej czołówce znalazła się Polska Grupa Górnicza, pytanie o to ile kosztuje tona węgla, gdzie można go kupić oraz gdzie złożyć dodatek węglowy, a także kiedy ów dodatek zostanie wypłacony. I to najlepiej odzwierciedla to, czego świadkami byliśmy w ciągu minionych dwunastu miesięcy w kontekście węgla i samego górnictwa.
Gdyby rok temu ktoś zaryzykował taki scenariusz, to pewnie zostałby wyśmiany. W rok 2022 wchodziliśmy bowiem z umową społeczną dla górnictwa, w której znalazły się daty likwidacji poszczególnych kopalń. Przede wszystkim wchodziliśmy jednak z przekonaniem, że droga ku dekarbonizacji jest drogą jednokierunkową, na której nie ma przystanków. I nawet jeśli nie wszyscy byli przekonani, że jest ona drogą właściwą, to perspektywa zatrzymania się wydawała się mało realna.
Dziś,
po raz pierwszy od lat, taka możliwość jest (przynajmniej w
debacie publicznej) rozpatrywana. Co doprowadziło do takiego
zwrotu? Przypominamy kilka kluczowych dla górnictwa (a więc i
Górnego Śląska) kwestii, które zapamiętamy z tego roku.
Po
pierwsze i najważniejsze: szybujące ceny węgla. Czasy, kiedy
kupując tonę węgla można się było zmieścić w tysiącu złotych
odeszły do przeszłości. Od wiosny kwoty rzędu 3000 – 4000 zł za tonę
przestały już kogokolwiek dziwić. Węgiel przestał być paliwem relatywnie
tanim. Ceny szybowały w portach ARA, na składach, a koniec końców
również na śląskich kopalniach. Co równie istotne, węgiel przestał też
być paliwem dostępnym. Obie te sprawy zresztą są ze sobą ściśle
związane.
Obowiązujące od maja w Polsce embargo na rosyjski węgiel wywołało popłoch wśród ciepłowników oraz indywidualnych odbiorców, którzy w ubiegłych latach spalali rocznie ok. 8 mln ton sprowadzanego z tego kierunku surowca. Po zablokowaniu importu z Rosji (UE podobną blokadę wprowadziła dopiero w sierpniu) tego paliwa na rynku zabrakło. A że krajowe kopalnie nie były w stanie „od zaraz” zwiększonego popytu zaspokoić, więc w całym kraju rozpoczęła się prawdziwa „walka o węgiel”. Byle zdążyć z zapełnieniem piwnicy, czy magazynu przed zimą. Najlepiej węglem krajowym (bo tańszy od tego z importu), więc przed kopalniami ustawiły się gigantyczne kolejki samochodów, w których handlarze i wynajęci przez nich „stacze” tkwili całymi tygodniami, a internetowy sklep Polskiej Grupy Górniczej nie wytrzymywał obciążenia ku wściekłości próbujących dokonać w nim zakupu klientów. Do wyścigu po "czarne złoto" ruszyli nawet samorządowcy.
- Po znajomości dzwonię do prezydentów miast kopalnianych i proszę o to, żeby mi pomogli zorganizować 1000- 2000 ton węgla, aby mieszkańcy mogli mieć ciepło w kaloryferach – wyznał w czerwcu prezydent Ełku, Tomasz Andrukiewicz.
Chrust Plus, tona „za tysiaka”, cudowne rozmnożenie pieców i węgiel od gminy – to tylko niektóre z przejawów aktywności rządzących, którzy co kilka tygodni rzucali kolejny pomysł mający w zamyśle „rozbroić” kryzys na rynku węgla. Kryzys, którego – przypomnijmy – wedle zapewnień członków rządu miało nie być.
- Węgiel z Australii, z RPA, czy Kolumbii nie musi być droższy niż rosyjski. Te ceny nie muszą wcale uderzyć Polaków po portfelach – mówił pod koniec marca premier Mateusz Morawiecki.
Czas boleśnie zweryfikował te zapewnienia. Przy niedostatecznej podaży ceny węgla (zwłaszcza tego importowanego) rosły. Podobnie jak i panika wśród klientów, dla których wizja chłodnej zimy stawała się coraz bardziej realna. Rządzący zaczęli gwałtownie poszukiwać jakiegoś pomysłu na wyjście z impasu.
- Priorytetowo należało zadbać by pierwszeństwo samopozyskiwania drewna miały społeczności lokalne – tak Edward Siarka, wiceminister klimatu i środowiska tłumaczył w maju inicjatywę resortu, za sprawą której kierownictwo Lasów Państwowych wydało wytyczne dotyczące wsparcia możliwości nabywania przez odbiorców indywidualnych drewna do celów opałowych. Pomysł został okrzyknięty w mediach programem „Chrust Plus” i szybko wyśmiany, choć nie porzucony.
Latem z inicjatywy rządu parlament przyjął dwa rozwiązania mające w zamyśle złagodzić skutki sytuacji na rynku węgla – po pierwsze program dopłat dla handlarzy, którzy mieliby sprzedawać węgiel w ustalonej przez rząd cenie gwarantowanej. Problem w tym, że aby skorzystać z tych dopłat dilerzy musieliby sprzedawać surowiec poniżej kosztów własnych, więc chętnych do wejścia w niego nie było i program został pogrzebany zanim tak naprawdę wszedł w życie.
Jego „następcą” stał się dodatek węglowy w wysokości 3 tys. złotych, które miały kupującym to paliwo zamortyzować ponoszone na ten cel wydatki. Szybko się okazało, że i w tym przypadku niezbyt dokładnie przemyślano skutki takiego rozwiązania. Nieprecyzyjne zapisy ustawy spowodowały, że nastąpiło nagłe „rozmnożenie” pieców węglowych, ludzie na wieść o rządowym wsparciu zaczęli przypominać sobie o zapomnianych wcześniej „kaflokach”, a w skrajnych przypadkach wnioski o wypłatę dodatku składało po kilka osób mieszkających pod tym samym dachem.
- Mimo wszystko wierzyliśmy w postawę obywatelską Polaków - tłumaczyli zaskoczeni urzędnicy z Ministerstwa Klimatu i Środowiska kiedy dotarło do nich, jak naiwna była to wiara ta i że zapisy ustawy o dodatku węglowym trzeba jednak uszczelnić.
I kiedy już wydawało się, że nic „ciekawszego” od strony legislacji nie da się wymyślić Jacek Sasin, wicepremier i minister aktywów państwowych w jednej osobie rzucił pomysł wciągnięcia samorządowców w dystrybucję importowanego do Polski z całego świata węgla.
- Samorządy to część władzy państwowej. Niech się samorządy nie migają przed tym, że jak trzeba wykonywać obowiązki wobec swoich mieszkańców, to wtedy umywają ręce. Cała władza dzisiaj w kraju odpowiada za to, żeby Polacy mieli ciepło w domach – grzmiał w Sejmie Sasin po tym, jak się okazało, że większość burmistrzów i prezydentów miast uważa ten pomysł za kompletny nonsens wskazując, że nie mają ani odpowiedniego sprzętu, ani przeszkolonych pracowników, ani też umocowania w przepisach, by zajmować się handlem "czarnym złotem".
Finalnie
stosowną „furtkę” w przepisach tuż przed zimą stworzono, a
samorządowcy nie chcąc zaszufladkować się jako antypaństwowcy
jednak się handlu węglem podjęli.
Równolegle
do legislacyjnej gorączki trwała
publicystyczna
nagonkę na sprzedawców węgla,
którym przypięto, wyciągniętą z zakurzonych archiwów, łatkę spekulantów.
Na
spekulantów grzmieli członkowie rządu i posłowie PiS-u. Co
bardziej gorliwi w ich tropieniu apelowali o reakcję Urzędu
Kontroli Konkurencji i
Konsumentów. Ten
podchwycił trop, po czym jesienią zakomunikował, że prowadzone
przez kontrole
nie potwierdziły istnienia zmowy cenowej, wykazały natomiast, że
główną
przyczynę
wysokich cen i niedoborów węgla w składach stanowiła
utrata
źródeł dostaw i
wysokie koszty zakupu. Czyli stwierdził to, na co od początku wskazywali sami sprzedawcy.
Trzeba zmienić terminarz likwidacji kopalń zapisany w umowie społecznej dla górnictwa – takie głosy zaczęły jesienią płynąć ze strony kierownictwa Ministerstwa Aktywów Państwowych, ale też ze strony osób związanych z górnictwem, które od dzisiejszej ekipy rządzącej są jednak bardzo daleko (jak chociażby Jarosław Zagórowski, były wieloletni prezes Jastrzębskiej Spółki Węglowe). Jakiej umowy społecznej, zapytacie. Ano tej, którą Polska w marcu, czyli już po rosyjskiej agresji na Ukrainę, wysłała do notyfikacji Komisji Europejskiej. I od tamtego czasu słuch o niej zaginął. Notyfikacji nie ma, co jednak nie przeszkodziło w lutym przekazać przez państwo Polskiej Grupie Górniczej pierwszej transzy dotacji do redukcji mocy produkcyjnych.
Głosy nawołujące do korekty tego dokumentu w części dotyczącej likwidacji kopalń da się streścić krótko – tak, niech rok 2049 pozostanie datą końca polskiego górnictwa, ale daty zamykania poszczególnych kopalń należy odłożyć aż do czasu uruchomienia polskiej elektrowni jądrowej. W praktyce miałoby to oznaczać zamrożenie zwijania polskiego górnictwa do połowy przyszłej dekady. Na razie jednak nic nie wiadomo o konkretnych działaniach w tym kierunku.
Dodajmy również, że w kontekście dyskusji o spowolnieniu tempa ograniczania wydobycia zaczęto publicznie przyglądać się kulisom i pytać o sens dokonanej po roku 2017 r. likwidacji kopalń „Krupiński” i „Makoszowy”. W ich złożach znajdować ma się blisko 900 mln ton udostępnionego węgla, przy czym większość jest już „poza zasięgiem”, gdyż zasypanie szybów wydobywczych w „Krupińskim” trwale uniemożliwiło sięgnięcie po ten surowiec.
- Zamknięcie kopalń, które posiadają zasoby węgla, a takimi właśnie były KWK Krupiński, czy KWK Makoszowy, to dla mnie sabotaż gospodarczy. Zwłaszcza zamykanie w taki sposób, w jaki to się dzisiaj dzieje, czyli poprzez niszczenie infrastruktury i zasypywanie szybów – komentował to w rozmowie ze SlaZag.pl były prezes JSW, Jarosław Zagórowski.
W realiach gospodarki rynkowej nie można utrzymywać kopalń przynoszących straty, a węgiel ze Śląska na ogół "jest średniej jakości, często nawet słabszej" – to próbka z przemyśleń na temat górnictwa w wydaniu Jarosława Kaczyńskiego. Prezes PiS przedstawił je podczas jednego z jesiennych spotkań z sympatykami swej partii, czym wywołał wściekłość wśród śląskich związkowców.
- Opowiadając publicznie kompletne niedorzeczności na temat węgla, wykazuje się Pan nie tylko brakiem wiedzy, ale przede wszystkim skrajną arogancją. Arogancją wobec ciężkiej pracy górników, wobec całego Górnego Śląska – takie słowa skierowali do niego liderzy regionalnych i branżowych struktur „Solidarności” przekonując, że górnictwo nie tylko samo jest rentowne, ale też ratuje rentowność całej polskiej gospodarki, gdyż wyłącznie dzięki taniemu polskiemu węglowi cena energii w Polsce należy do najniższych w Europie. Ostra reakcja związkowców z Solidarności na słowa lidera PiS nie przeszkodziło im jednak wspólnie świętować tegorocznej Barbórki z politykami tego ugrupowania.
Może Cię zainteresować: