Ekranizacji nowelki Wojciecha Żukrowskiego podjął się w 1963 Jerzy Passendorf, reżyser znanego dziś bardzo dobrze „Janosika”. Scenariusz napisał Żukrowski, na podstawie powieści własnej i wspomnień. Również własnych. W filmie wystąpili Stanisław – jeszcze nie Kloss – Mikulski oraz Beata – jeszcze nie Łęcka – Tyszkiewicz. Postać walczącego z Werwolfem (sprzymierzonym z polskimi Wyklętymi do tego) kapitana Sowińskiego Żukrowski oparł na swoich własnych przeżyciach, od których to wypadałoby zacząć, żeby zrozumieć „Skąpanych w ogniu”.
Oficer Ludowego Wojska Polskiego
Wojciech Żukrowski, autor chyba nadal rozpoznawalnego „Porwania w Tiuturlistanie” oraz nie najlepszej, acz znanej „Lotnej”, to postać nietuzinkowa i chyba jeden z tych Polaków, którzy naprawdę rozumieli Śląsk. Ale po kolei. Urodził się w Krakowie, w 1916 roku, w dobrej i zamożnej rodzinie. W 1937 rozpoczął studia, które przerwała mobilizacja sierpniowa, walczył w kampanii wrześniowej, a prawdopodobnie dezercją z wojska uniknął niewoli. W czasie okupacji był członkiem państwa podziemnego, a w 1944 trafił do Ludowego Wojska Polskiego. Jako oficer tejże armii w latach 1945-1947 dowodził IV Samodzielnych Batalionem Samochodowym, jednostką specjalną pozostającą do dyspozycji wojewody katowickiego, generała Aleksandra Zawadzkiego (Jorg Ziętek był wojewodą jedynie do marca 1945, gdy został zdegradowany do bycia wice, bo przecież Ślązak nie mógł być wojewodą w ówczesnej Polsce). Żukrowski przez dwa lata działał na terenie Górnego Śląska (od Prudnika po Cieszyn), gdzie faktycznie walczył z Werwolfem, zabezpieczał transport tak zwanych polskich repatriantów, ale jednocześnie nawiązywał kontakt z ludnością autochtoniczną, a nawet jedną ze Ślązaczek – Marię Wolterdorf poślubił.
W 1947 r., po ujawnieniu się ze swojej działalności w podziemiu, Żukrowski został wydalony z Wojska Polskiego, przeprowadził się do Wrocławia i tam postanowił ukończyć studia. Do 1951 r. mieszkał na Dolnym Śląsku, w okresie stalinowskim był twórcą niepewnym dla władzy, ale też niesprawiającym problemów. Od gomułkowskiej odwilży jego kariera nabrała tempa. W 1961 napisał nowelkę „Skąpani w ogniu”, w której postanowił podsumować swój okres mieszkania na Śląsku w latach 1945-1951.
Dolny Śląsk udaje Śląsk Górny
Miejsce akcji filmu to tak w zasadzie miasteczko Wleń w powiecie lwóweckim, a finałowe sceny toczą się na zaporze Pilchowickiej (nie, to nie te Pilchowice pod Gliwicami). Jednak, gdy patrzymy na dosłowną zawartość miejscowości, to nagle się okazuje, że to Górny Śląsk ubrany w szaty dolnośląskie. I nie powiem, to bardzo ciekawy zabieg, bo Żukrowski i Passendorf połączyli ze sobą piękne krajobrazy Dolnego Śląska z historią dzisiejszego województwa opolskiego. A skoro już mowa o krajobrazach, to film ma bardzo ładne zdjęcia w nieoczywistym jak na tamte lata formacie i do tego Passendorf miał opanowane do perfekcji komponowanie kadrów i ruch sceniczny.
Narracja jest wielowątkowa, ale jednym z ciągle wracających wątków jest historia Ruty Hajduk i jej szwagierki – jak same mówią Ślązaczek-Reichsdeutschek. Parę zdań wystarczy i już wiemy, że Żukrowski świetnie rozumie losy Ślązaków – volksdeutschów (czyli tych, którzy zamieszkiwali województwo śląskie przed wojną) i Ślązaków Reichsdeutschów (mieszkańców przedwojennych Niemiec). Rodzina Hajduków należy do Ślązaków ducha polskiego, ale nie są to postacie wyrwane z serialu „Blisko, coraz Bliżej” czy też filmów Kutza. Tak, Hajdukom bliżej do Polski niż do Niemiec, ale nie chcą też przyjąć polskiego obywatelstwa. Ponadto, jak mówią, one tu mieszkają dłużej niż Polska była na Śląsku.
Co ciekawe, ten film to chyba pierwsze polskie dzieło kultury, w którym pada zwrot „narodowość śląska”. Dziwne, że cenzura w PRL-u nie miała z tym problemu, a im dalej w las, tym robi się ciekawiej. Brat Ruty był w Wehrmachcie, skąd uciekł w 1943 r. Mamy te wątki w polskim kinie przecież, ale tu się okazuje, że polska władza pierwsze, co robi z bratem Ruty, to wywozi go. Domyślnie – do obozu. Naprawdę dziwne, że cenzura nie miała problemu z pokazaniem prześladowań, a do tego w finale wcale nie mamy odkupienia i naprawy błędów. Państwo polskie zwalnia dezertera, ale nie pozwala mu wrócić do domu – musi wyjechać do Niemiec.
Czy to koniec bardzo trafnych spostrzeżeń na temat Śląska? Ano nie. Przybyli Polacy z Kresów traktują rodzinę Ruty jak obcych, których to należy wysiedlić, a ostatecznie kapitan Sowa staje w obronie rodziny Hajduków. Film w PRL-u pokazujący w dobrym świetle Ślązaków, a w niezbyt korzystnym Polaków ze wsi? Kto to widział? Ale to znowu nie koniec, bo Żukrowski włada w usta Sowińskiego słowa o tym, że Hajdukowie cierpią za błędy innych i są ofiarami (hej, Rojst’97, da się to normalnie pokazać, a nie robić ze Ślązaków esesmanów).
Więcej rosyjskiego niż niemieckiego
A śląskiego nie ma wcale, ale też nie czuć braku niemczyzny czy śląszczyzny jakoś specjalnie. Natomiast postać, która mówi najwięcej po rosyjsku, gra górnośląski aktor Franciszek Pieczka. Gra w dodatku Białorusina, który sobie za żonę wziął Ślązaczkę, ale jak twierdzi „przy nim będzie Polką”. Mówiłem – dziwny film.
Film jest dość krótki (ledwie 87 minut), ale wątków tam jest bardzo dużo, a wręcz – nadmiar. Żaden nie wybrzmiewa wystarczająco, bo czuć, że to historia na dłuższą opowieść, ale z drugiej strony nie ma przesytu. To, co opisałem, to jedynie śląskie wątki, ale w filmie jest równie ważna historia polskiej powojennej partyzantki (dziś zwanej Wyklętymi) i problemów moralnych obu stron. Zarówno ludowcom się nie podoba, że muszą strzelać do swoich, a byłym akowcom nie sposób przyjąć do wiadomości, że walczą z Polakami, a nie jak chcieliby myśleć – z Rosjanami. Rok 1963, a ktoś mówi o konflikcie polsko-polskim. A do tego ładnie mówią, bo Żukrowski świetnie pisze dialogi, co w końcu skutkowało zatrudnieniem go przy „Panu Wołodyjowskim” i „Potopie”.
„Skąpani w ogniu”, obok „Rodziny Milcarków” z 1962 roku, to film, który wykazuje się ogromnym zrozumieniem losów Ślązaków w XX wieku. Żukrowski nie dość, że widział złożoność problemów, to jeszcze potrafił o nich mówić. Był ciekaw Śląska, o którym dużo rozmawiał ze swoim kolegą Wilhelmem Szewczykiem. Pisał o Śląsku, a gdy już mieszkał w Warszawie, to regularnie wracał do Wrocławia i Katowic.
Krótko mówiąc: „Skąpani w ogniu” to zaskakujący dziś film, który zręcznie i prawdziwie przedstawia tę jakże trudną historię najnowszą.
Może Cię zainteresować: