Biorąc to pismo do ręki nie wiem prawie nic o nadawcy, a zupełnie nic o adresacie listu. Mimo to trudno je czytać bez wzruszenia. I ten, co pisał, i ci, co nigdy go nie przeczytali, są już na drugim lepszym świecie. Ma się wrażenie obcowania nie tyle z pamiątką, co z relikwią rodzinną - pisze reporter „Opolskiej 360” Krzysztof Ogiolda.
List żołnierza ze Śląska
Na liniowanym, po ponad ośmiu dziesięcioleciach już pożółkłym, papierze Gefreiter Gerhard Malik stawiał kopiowym ołówkiem równe, czytelne do dziś, choć trochę zblakłe litery. Widać chodził do szkoły w czasach, gdy dzieciaki uczono nie tylko kształtu liter, ale i sztuki ich pięknego pisania – kaligrafii. Z lewej strony kartki formatu A4 zostawił szeroki, równy jak od linijki margines.
„Kochani Rodzice! – pisał – Dzisiaj otrzymałem Waszą paczkę i najserdeczniej za nią dziękuję. Dotarła w dobrym stanie, tylko następną musielibyście na zewnątrz opakować nieco papierem, gdyż istnieje zagrożenie, że się nieco zawartości może zgubić. Tak, Drogi Ojcze i Droga Mamo, znowu sprawiliście mi ogromną radość. Kochana Mamo, jak już piszesz, to pisz naprawdę dużo, bo cieszy się człowiek, jak słyszy nieco ze stron rodzinnych, a nie tak skromnie jak tym razem. W końcu jestem przy robocie. Pozdrówcie mi szczególnie wujka Antona. Niech się oszczędza, aby pozostał w zdrowiu”.
Niemiecki list i jego polski przekład pokazują reporterowi „Opolskiej” Barbara Polaczek (która z mężem Andrzejem mieszka dokładnie w tym miejscu, do którego Gerhard 83 lata temu wysłał swój list, chociaż nie w tym samym, bo już w nowym domu) i jej brat, Gerard Ignatzi. Do jego rąk ostatecznie list trafił.
– Wujek Anton, o którego zdrowie Gerhard Malik się troszczy, był już przed wojną słabego zdrowia – relacjonuje opowieść zasłyszaną od ojca. – Po przejściu frontu razem z naszym dziadkiem został wywieziony do Rosji. Dziadek trafił do Magnitogorska i Czelabińska. Wujek został uwięziony w Odessie i tam zmarł.
– Dziadka zgubiło to, że był listonoszem – dodaje Andrzej Polaczek. – Nosił mundur z niemieckim godłem i to wystarczyło, żeby zostać internowanym.
Dziadek wrócił z „nieludzkiej ziemi” 1 listopada 1949 roku. Ojciec Barbary i Gerarda dowiedział się o tym od kogoś podczas wieczornych odwiedzin cmentarza na Wszystkich Świętych. Nie chciał wierzyć w to szczęśliwe zakończenie.
Wójt na tropie rodzinnej historii
Wojenny list wysłała do Strzeleczek, a dokładnie do tamtejszego Urzędu Gminy, mieszkanka Langenfeld w Nadrenii Północnej Westfalii. Dołączyła sporządzony poprawną polszczyzną dopisek, w którym prosi, by, jeśli to możliwe, przekazać niemieckie pismo właściwemu adresatowi lub jeśli Urząd Gminy uzna to za stosowne, zarchiwizować list jako świadectwo wspólnej polskiej i niemieckiej historii. A jeśli zostanie on uznany za bezwartościowy, prosi o jego zniszczenie.
Marek Pietruszka, wójt gminy Strzeleczki zaangażował się, by odnaleźć właściwego adresata.
– To była siła przypadku – mówi wójt. – To, że w Strzeleczkach mieszkał mistrz malarski Honisch, którego nazwisko widnieje na kopercie, to jest wiedza powszechna. Sprawę komplikowało, iż wiedziałem o nim, że był bezdzietny. Pomogła mi moja 80-letnia kuzynka, która mieszkała tam po sąsiedzku. Znała tę historię, także nazwisko panieńskie matki Gerharda. Wszystko się wyjaśniło. Już następnego dnia mogłem list przekazać.
– Poszedłem coś załatwić do Urzędu Gminy – opowiada Gerard Ignatzi. – Spotkaliśmy się z wójtem. Poprosił mnie na chwilę rozmowy i wręczył mi list. Nazwisko Franz Honisch skojarzyłem od razu. Ojciec o nim często opowiadał.
Biorę do ręki kopertę. Wysoko nad nazwiskiem adresata słowo „Feldpost” (poczta polowa). Pod nazwiskiem Honisch nazwa miejscowości i dodane po niemiecku informacje o tym, że Klein Strehlitz jest położone na Górnym Śląsku obok Krapkowic. Na wysokości nazwiska i nazwy miejscowości pieczęć z czarnym orłem, nazywanym czasem pieszczotliwie adlerkiem, a czasem bardziej dosadnie wroną.
Nazwy ulicy nie ma. Pan Gerard informuje, że dzisiejsza Prudnicka i wtedy nazywała się od miasta, do którego prowadziła – Neustädter Strasse. Stopień wojskowy, nazwisko nadawcy i adres jednostki został napisany z boku koperty.
Być może po to, by ułatwić listonoszowi doręczenie listu, a może by sprawić radość adresatowi Gerhard poprzedził jego imię i nazwisko słowem Malermeister (mistrz malarski). Franz Honisz był wujkiem ojca pani Barbary i pana Gerarda. Nadawca listu, Gerhard Malik tegoż ojca kuzynem.
– Ktoś może się dziwić, iż żołnierz nazywa się Malik, a jego ojciec Honisch – objaśnia Gerard Ignatzi. – Otóż Malik to było nazwisko mamy Gerharda. Franz Honisch był jego ojczymem. Ojcem był Belg. Ciotka, Marta Malik, poznała go poza Śląskiem. Jak wielu naszych ludzi wyjechała w głąb Niemiec do pracy. Ludzie jeździli za robotą w różne rejony. Po wojnie opowiadano, że w okolice Hanoweru wielu docierało nawet na rowerach. Mama Gerharda zakochała się właśnie w jakimś Belgu. Dziecko urodziła aż pod Hamburgiem.
– Wróciła do domu z chłopczykiem i – jak to bywało w tamtych czasach – z wielkim strachem w sercu. Jej ojciec zdecydował, że malec zostanie w domu i w Strzeleczkach znajdzie opiekę i wychowanie. Często przebywał po sąsiedzku u Antona, którego nie przypadkiem wymienia po latach w liście. Mama wróciła do pracy daleko od Śląska. Dopiero z czasem, w którym roku dokładnie nie wiemy, Marta wyszła za mąż za Franza Honischa, a on traktował przybrane dziecko jak własnego syna. Zresztą małżeństwo to więcej dzieci nie miało – dodaje.
Pan Gerard podkreśla, że umieszczony na kopercie tytuł mistrza malarskiego nie był na wyrost. Franz był bardzo cenionym i szeroko znanym malarzem nie tylko mieszkań, ale także kościołów i innych obiektów. Musiał być naprawdę dobry w swoim fachu, skoro zatrudniano go aż we Francji, co rodzinne zdjęcia potwierdzają. Bywał tam na tyle często, że nauczył się francuskiego. Po wojnie pracował nadal w swoim fachu. Na dowód rodzeństwo pokazuje fotografię z lat 50., a na niej ekipę malarzy. Franz jest jednym z nich, przed kościołem w Kujawach.
Autor listu zginął w katastrofie lotniczej
Wracamy do listu. Gerhard Malik dzieli się w nim z rodzicami troskami i radościami. Opowiada, że po długim okresie szkolenia jest trochę jak na wczasach. W niedziele wędruje po górach Harzu, wybiera się też do kolegiaty w Quedlinburgu, by nawiedzić grób króla Niemców Henryka I Ptasznika z 936 roku i jego małżonki Matyldy. Narzeka na ból zębów. Dwa musiał usunąć, jeden zaplombować. „Nawet jedzenie chleba, twardego komiśniaka (czarny razowy chleb z żytniej maki – przyp. red.) takimi zębami to prawdziwa męka” – skarży się.
Już po otrzymaniu listu sprzed lat rodzeństwo na nowo zainteresowało się tym fragmentem dziejów rodziny.
– Ojciec mówił nam, że Gerhard był pilotem, zginął na wojnie i został pochowany gdzieś w Holandii – opowiadają. – I tyle wiedzieliśmy. Teraz okazało się, że nie był pilotem, lecz członkiem czteroosobowej załogi bombowca. Jego samolot nie został zestrzelony. Doszło do kolizji dwóch maszyn przy starcie czy przy lądowaniu. Załoga trafiła razem do szpitala i wszyscy jej członkowie zmarli.
Żołnierze zostali pochowani jeden obok drugiego najpierw w okolicach Amsterdamu. A potem – po ekshumacji – na ogromnym niemieckim wojskowym cmentarzu – 28 hektarów powierzchni, prawie 32 tysiące grobów – Ysselsteyn koło holenderskiego Eindhoven.
Ostatnia część listu Gerharda pobrzmiewa żalem: „Cóż, Najdrożsi Rodzice, nadal jesteście nieprzychylni mojej dziewczynie i mojemu związkowi z nią. Naprawdę nie wiem, z jakiego powodu nie podoba Wam się, że myślimy o nas poważnie. (…) Powinniście być weseli i szczęśliwi, bo mam naprawdę kochaną dobrą, uczciwą dziewczynę. (…) Życzcie mi choć trochę szczęścia, zrozumcie mnie” – prosi.
Gerhard nie mógł przewidzieć, że list do rodziców za ich życia nie dotrze. Mając niewiele ponad 20 lat, nie zakładał też z pewnością, że w następnym roku po napisaniu tych słów nie będzie się martwić o przychylność bliskich dla ukochanej czy o założenie rodziny, ale pożegna się z życiem. Pewnie by się cieszył, gdyby mógł przewidzieć, że po jego śmierci mama i narzeczona spotkają się, będą rozmawiać, a kiedyś nawet odwiedzą razem jego grób.
Dzisiaj jedynym śladem po tamtej miłości jest zdjęcie Gerharda z narzeczoną. Na fotografii formatu 6×9 niełatwo dopatrzeć się twarzy dziewczyny. Pamięć przechowała jedynie, iż pochodziła z Żywocic, po śmierci ukochanego wyszła za mąż za innego mężczyznę, a po wojnie wyjechała do Niemiec. Jej imię pozostaje tajemnicą.
– Wciąż jest także zagadką, kim jest osoba, która zadała sobie tyle trudu, by po latach list do Strzeleczek dotarł – mówi Barbara Polaczek.
– Nie wiemy, jak ta przesyłka znalazła się w jej rękach, co się z listem działo wcześniej. Ani dlaczego zdecydowała się go przekazać teraz do Urzędu Gminy. Syn wysłał do tej pani e-maila, a nasz brat mieszkający w Niemczech dwa listy, ale żadnej odpowiedzi się nie doczekaliśmy. Mamy nadzieję, że jeszcze się odezwie – dodaje.
Autor: Krzysztof Ogiolda/opolska360.pl
Może Cię zainteresować:
Śmierć, groby i pamięć. O Ślązakach, co polegli na Ukrainie i w jej ziemi spoczywają
Może Cię zainteresować: