Tajemnice grudnia 1981 na kopalni „Wujek”. Nieznany strzelec, zagadka pewnego okna i znaki zapytania wokół fotografii

Mimo upływu lat wciąż nie wiemy, kto wydał rozkaz, by strzelać do górników kopalni „Wujek” i w ten sposób rozwiązywać spory społeczne pod koniec XX wieku. Ale to nie wszystkie tajemnice tego, co wydarzyło się w „Wujku” tragicznego 16 grudnia 1981 roku.

archiwum IPN
Kopalnia Wujek 16 grudnia 1981

21 grudnia 1991 roku, ponad 10 lat po tych tragicznych wydarzeniach, do sądu wpłynął akt oskarżenia przeciw 24 osobom związanym z masakrą górników w kopalni „Wujek”. Proces ciągnął się latami. W roku 1997 sądzonych zomowców uniewinniono albo umorzono postępowania przeciwko nim. Wyrok ten uległ kasacji, podobnie jak wyrok w drugim procesie (2001). Dopiero trzeci proces (2004-2007) zakończył się wyrokiem skazującym. A jednak aż do dziś nie wyjaśniono wszystkiego. Po co było siłą zdobywać kopalnię, której załoga zastrajkowała w stanie wojennym? Wystarczyło przecież otoczyć ją szczelnie i poczekać.

Wciąż zadajemy sobie pytanie, kim był oficer wojska, który, zdaniem świadków, strzelał w stronę zabudowań pacyfikowanej kopalni? I kim był człowiek, który na skutek tych strzałów podobno spadł z wysokości na ziemię? Czy przeżył? Ofiara nigdy się nie ujawniła, ani jej rodzina.

Oficer z bronią długą?

To najbardziej zagadkowa historia. Kary więzienia odsiedzieli już członkowie plutonu specjalnego ZOMO, którym sądy wykazały, że strzelali w pacyfikowanej kopalni. Zginęło dziewięciu górników, a dwudziestu jeden doznało ran postrzałowych.

Kilkunastu świadków zeznało w sądzie pod przysięgą, że widziało także strzelca w wojskowym mundurze. Najczęściej w ich zeznaniach pojawiał się kapitan z bronią długą, kbk AK i strzelał w stronę kotłowni zza ogrodzenia kopalni. Budynek kotłowni to ten z czerwonej cegły, który góruje od strony bramy głównej, wjazdowej i jest na nim napis: „Kopalnia Wujek”.

Świadkowie zeznawali, że lufę karabinu trzymał zwróconą do góry. Tak zapamiętali to zdarzenie funkcjonariusze, którzy w strukturach ZOMO odbywali zastępczą służbę wojskową. 16 grudnia 1981 roku wchodzili na teren kopalni, by stłumić strajk.

– Kiedy uciekaliśmy po ataku górników, na pewno widziałem za bramą kapitana wojska, jak strzelał z kbk AK – zapewniał jeden z nich.

Drugi dopowiadał: – Zauważyłem charakterystyczne iskrzenie i kawałki odpadającego muru. Amunicja musiała być ostra. Spojrzałem w okno kotłowni, skąd wcześniej spadła gaśnica. Seria oddana z kbk AK przeszyła górnika i wypadł na ziemię.

Zomowiec mówił pewnie, jakby utrwalony w pamięci obraz nie zatarł się nigdy. Dziwne było tylko to, że nic na temat spadającego z wysokości górnika nie powiedział prokuratorowi w czasie śledztwa. W protokole z jego przesłuchania nie ma żadnej wzmianki.

– Mówiłem o tym górniku, ale zostałem zakrzyczany przez prokuratora, który twierdził, że w kopalni „Wujek” nie strzelano z broni długiej, że niepotrzebnie bronię swoich kolegów – zapewniał sąd. – Prokurator pytał tylko o pluton specjalny. Mówił, że ze strony górników nie było zagrożenia i to my byliśmy tą bandą, która atakowała.

Tymczasem kolejny zomowiec zapewniał, że widział strzelającego oficera wojska. Lufę trzymał zwróconą w stronę budynku kotłowni, z którego zrzucono gaśnicę i inne ciężkie przedmioty. – Na kopalnianym placu trwała wtedy walka na kamienie – zeznawał. – Strzały padły zza moich pleców. Kiedy się odwróciłem, wojskowy, mógł być porucznikiem lub kapitanem, ściągał w dół lufę karabinu i następnie wrzucił ją na tylne siedzenie uaza. Była to broń długa, z lunetą.

Niemal identycznie opisał tę sytuację jeszcze jeden zomowiec: – Stałem za bramą kopalni, gdy usłyszałem strzały zza moich pleców. Odwróciłem się i zobaczyłem oficera wojska w wyjściowym mundurze z bronią długą i lunetą. Wykonywał ruch, jakby po oddanym strzale opuszczał karabin w dół i następnie wrzucił go na tylne siedzenie gazika.

Podczas śledztwa w 1992 roku poddano ekspertyzie balistycznej trzy przestrzelone szyby z budynku kotłowni. Uszkodzenia w dwóch z nich powstały prawdopodobnie w wyniku strzałów oddanych z broni kaliber 9 mm, a więc z pistoletów P-64 lub PM-63, w które wyposażony był pluton specjalny ZOMO, ale także załogi czołgów. Jeśli, według świadków, oficer wojska strzelał z karabinu kbk AK, to użył amunicji kaliber 7,62 mm. Uszkodzenia na trzeciej szybie nie pochodziły od pocisku kaliber 9 mm, ale nie wiadomo, jaki przedmiot je spowodował.

Tajemnica okna kotłowni

Nie dało to odpowiedzi na zasadnicze pytanie, czy z okna kotłowni lub z dachu tego budynku rzeczywiście spadł mężczyzna ubrany tak, jak pozostali górnicy? Jedni widzieli na jego ciele rany postrzałowe klatki piersiowej, drudzy brzucha, a jeszcze inni głowy, które odsłonił upadający kask. Jedni zomowcy widzieli, jak leci z wysokości drugiego, trzeciego piętra, inni, jak leży na placu, a obydwie strony usiłują zbliżyć się do ciała. Ostatecznie zabrali je zomowcy i wynieśli na swoje tyły.

– Przechodzili obok mnie – mówił jeden z tych świadków. – Nie przyglądałem się, czy ten górnik jest ranny, ale jego ciało było bezwładne.

Z relacji świadków wynika też, że górnik trzymał w ręce jakiś przedmiot, który chciał zrzucić. Zachwiał się i wyglądało tak, jakby spadał razem z nim.

Prokurator zaprzeczał, by takie zdarzenie miało miejsce. – Żadna z ofiar pacyfikacji kopalni „Wujek” nie doznała obrażeń świadczących o upadku z dużej wysokości – twierdził stanowczo.

Czy lekarze mogli się aż tak pomylić?

O poszkodowanym mężczyźnie mówiło kilku zomowców z zastępczej służb wojskowej. Gdy próbowano podważać ich zeznania, pytali: – A po co mielibyśmy kłamać?

Jeden z nich zapamiętał nie tylko to, jak z dachu kotłowni spada człowiek, ale także jak dwóch zomowców odciągało go w kierunku wyjścia.

Ktoś inny widział tego mężczyznę już na ziemi. – Przypuszczałem, że doznał rany postrzałowej, bo zauważyłem punktowe ślady na odzieży i wypływającą stamtąd krew – zeznał.

Przed sądem stanął zomowiec, który wynosił poszkodowanego mężczyznę poza ogrodzenie kopalni. Opisał jego wygląd: szczupły, wysoki, w roboczym ubraniu. Był przy tym, jak ofiarę wsadzano do sanitarki.

Podobno następnego dnia ktoś powiedział w jednostce ZOMO, że ranny nie żyje.

Czy można zeznania tylu osób uznać za urojenia, kłamstwa? Niewątpliwie zadziwiające jest to, że tę historię powtarzali tylko zomowcy i ani jeden górnik.

Stanisław Płatek, jeden z liderów strajku w kopalni „Wujek” nie dawał wiary tym opowieściom. – Jest to próba odwrócenia uwagi od faktycznych sprawców. Prawie zawsze łączy się upadek górnika z użyciem kbk AK przez żołnierza zawodowego, który strzelił w kierunku kotłowni – komentował.

Trudno byłoby się nie zgodzić z tą oceną, gdyby… nie zeznania byłego dowódcy batalionu 25. Pułku Zmechanizowanego Piechoty z Opola. On z kolei usłyszał dźwięk przypominający klaśnięcia charakterystyczne dla „Raka,” w które wyposażony był pluton specjalny ZOMO.

– Spojrzałem w stronę dochodzącego dźwięku, ale teren był tak silnie zadymiony,
że nic nie było widać. Na pewno dźwięk ten dochodził od strony wyłomu przy bramie głównej – zeznawał. – Z tego właśnie kierunku w moją stronę szło trzech zomowców niosąc górnika. Pomogłem im chwytając górnika za prawą rękę. Mocno krwawił. Wynieśliśmy go przez wyłom w murze, skąd zabrała go załoga karetki.

Zatem kim była ofiara i dlaczego się nie ujawniła?

Zdjęcia Marka Janickiego

Przez lata szacowano, że w strajku, ogłoszonym na wieść o wprowadzeniu stanu wojennego, uczestniczyło 2-3 tysiące górników kopalni „Wujek”. Teraz się policzyli dokładnie. Na liście jest 1337 nazwisk.

Najmniej jednak wiadomo o roli bezpieki w czasie tłumienia strajków. Nie ma wątpliwości, że funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa uczestniczyli w pacyfikacji kopalni. Byli zarówno wśród załogi odpierającej ataki ZOMO, jak i śledzili przebieg walk spoza ogrodzenia.

Co jakiś czas pojawiają się nowe informacje, nowi świadkowie tych wydarzeń, jednak prawdziwą sensację wywołał Marek Janicki, który ujawnił się po 30 latach jako autor dokumentalnych zdjęć z kopalni „Wujek”. Dotąd nie było wiadomo, kto je wykonał. On był maturzystą, kiedy, jak twierdzi, wszedł na teren pacyfikowanej kopalni przez portiernię, bo akurat przechodził obok. Powołuje się przy tym na osobę nieżyjącą, która rzekomo wprowadziła go do środka z tej portierni i potem, niczym na szkolnej wycieczce, oprowadzała po różnych miejscach. Janicki twierdzi, że widział ciała zastrzelonych górników, że widział milicjantów pojmanych przez górników.

Przekonuje, że robił zdjęcia spod kurtki, by się nie afiszować. Są tacy, którzy mu uwierzyli, ale nie do końca można się z jego opowieściami zgodzić. Zdjęcia robione są z wysokości człowieka, nie spod kurtki. Autor musiał przyłożyć aparat do oka, musiał się ujawnić przynajmniej na ten moment, jak naciskał migawkę.

Zdjęcia są faktem, niektóre sensacyjne, ale nie ma pewności, w jakich powstawały okolicznościach i czy na pewno wykonał je maturzysta, który całkiem przypadkiem znalazł się w wirze zdarzeń. Po pierwsze, kopalnia była szczelnie otoczona przez wojsko i milicję więc trudno byłoby prześliznąć się niepostrzeżenie na portiernię. Po drugie, górnicy, którzy stali na czele tego protestu, nie dopuszczają nawet myśli, by bez ich zgody ktoś obcy wszedł na teren kopalni przez tę właśnie portiernię. A po trzecie, górnicy pewnie pobiliby każdego, kto chciałby im zrobić zdjęcie, bo to byłby dowód ich udziału w tym proteście. Bali się takiej identyfikacji.

Tymczasem zdjęcie, do którego przyznaje się Janicki, na przykład dokumentujące rannego w karetce, jest zrobione z bliska. Można rozpoznać twarz. Jak tego dokonał maturzysta? Ranni nie zabierali dokumentów, żeby ich milicja nie zidentyfikowała w drodze do szpitala, a pozwolili Janickiemu się sfotografować? Zgodziła się na to obsługa karetek?

Piorunujące wrażenie robi zdjęcie, które przedstawia setkę górników, albo i więcej, stojących przed łaźnią łańcuszkową. To w tym miejscu od początku strajku odbywały się masówki. Na zdjęciu tłum górników stoi bardzo spokojnie, wielu patrzy w obiektyw. Bez trudu można rozpoznać twarze. Strajk był nielegalny, to skąd ta śmiałość górników, by dać się sfotografować nieznanemu maturzyście?

Skoro Janicki widział ciała zastrzelonych, jak twierdzi, więc nie mógł wykonać tego zdjęcia podczas porannej masówki, przed akcją, tylko tej popołudniowej, kiedy górnicy przyszli spotkać się z delegacją wojska w sprawie zakończenia strajku. Było około godziny 15.30, bo to wtedy dowódca akcji meldował spod kopalni komendantowi wojewódzkiemu milicji o zabitych górnikach.

Na zdjęciu niebo jest jasne, górnicy stoją spokojnie, jakby nie przejęli się tragedią.

W Śląskim Centrum Wolności i Solidarności w Katowicach, dawnej izbie pamięci poległych górników, jest około 50 jego zdjęć, teraz podpisanych, że wykonał je Marek Janicki. Są prawdziwe, to raczej nie ulega wątpliwości. Tajemnicą jest tylko to, jakim cudem tego dokonał i czy w ogóle tam był.

Pacyfikacja kopalni Wujek

Może Cię zainteresować:

Rocznica pacyfikacji kopalni „Wujek". Największa tragedia stanu wojennego, godzina po godzinie

Autor: Teresa Semik

16/12/2024

Subskrybuj ślązag.pl

google news icon