Czego dziś uczy polska
szkoła? I czy uczy dobrze?
Nie
da się odpowiedzieć na to pytanie zanim nie odpowiemy sobie czego
uczyć powinna? Bo czy pod pojęciem „uczy dobrze” rozumiemy to,
że opuszczający szkołę uczeń np. zna 10 prawych i lewych
dopływów Wisły? Jeśli nie ma jakiś problemów z pamięcią, to
pewnie będzie znał. Tylko po co? I czy z faktu, że uczeń zna tą
i wiele innych informacji wynika, że szkoła uczy dobrze?
A
zatem, czego powinna uczyć polska szkoła?
Po
pierwsze ustalmy, że wszystkiego na pewno nie nauczy. Na coś więc
trzeba postawić. Może powinna uczyć tylko „twardych informacji”?
Liczb, nazwisk, dat. Jest to jakaś opcja. Można też jednak
przyjąć, że raczej nie powinna uczyć rzeczy, które można
sprawdzić w ogólnie dostępnych źródłach. Że umawiamy się na
jakieś minimum, które każdy powinien znać, żeby funkcjonować we
wspólnocie, ale generalnie szkoła ma uczyć współdziałania oraz
funkcjonowania w świecie przeładowanym informacją, w którym jedną
z naczelnych umiejętności jest radzenie sobie z wyszukiwaniem
informacji wiarygodnych i odsiewaniem tych niewiarygodnych. Że
powinna uczyć radzenia sobie z sytuacjami, których się nie da
zaprojektować. A one będą występować chociażby dlatego, że
świat szybko się zmienia, technologie się rozwijają i nikt, ze
szkołą włącznie nie jest w stanie tego rozwoju przewidzieć. I
jeśli przyjmiemy ten drugi punkt widzenia, to polska szkoła tej
akurat umiejętności nie uczy. Pandemia pokazała zresztą jak łatwo
jesteśmy się w stanie dać wkręcić w jakieś „fejki”.
Bezwładność systemu, brak refleksji...
Skoro
to takie ważne, to dlaczego tak się nie dzieje?
Tu
nie ma jednej dobrej odpowiedzi. Powodów takiego stanu rzeczy jest
wiele. Po części to wynika z pewnej bezwładności systemu, a po
części z braku refleksji nad tym, czym w ogóle powinna być
szkoła. Moim zdaniem przed szkołą, jeżeli ma być skuteczna, jest
ogromny program przebudowy. Przy czym tu nie chodzi o zmianę
konkretnego przedmiotu, czy o to, by wróciły gimnazja. To są
sprawy niemal nieistotne. Chodzi o przedefiniowanie roli szkoły jako
takiej. Bo przecież szkoła jaką znamy, nie zmieniła się w
gruncie rzeczy od 200 lat. Owszem, zmieniły się technologie, ale
podstawowa zasada została taka sama – jest nauczyciel, który mówi
jak jest i jest grupa uczniów podzielonych nie swoimi
umiejętnościami, ale wiekiem, które mają tego słuchać. W tym
modelu nie ma przestrzeni na dyskusję, a jeśli jest, to nie dzięki
systemowi edukacji, tylko mimo tego modelu. To wreszcie wynika też z
samej edukacji nauczycieli. Trzeba wiele wysiłku, by nauczyciel
wyedukowany zgodnie z pewnymi zasadami i regułami nagle zaczął
funkcjonować w inny sposób.
Gdyż
stara się odtwarzać ten sam model, w którym sam został
ukształtowany?
Z
jednej strony trudno się temu dziwić. System nie wspiera zmian, bo
gdyby nauczyciel, przy przeładowanym programie, dopuścił zmianę,
zabraknie mu czasu na zrealizowanie programu. A on jest do tego
zobowiązany. Z drugiej strony można jednak powiedzieć, kto jak nie
nauczyciele powinni być przekonani o tym, że nauka nie kończy się
w momencie ukończenia studiów.
Jak
pan sądzi, skąd mógłby wyjść impuls do ewentualnej zmiany?
Myślę,
że ze strony rodziców.
Generalna zmiana? Potrzebne jest wsparcie
Ciekawa
teza w kontekście nauczycielskiego narzekania na roszczeniowość
rodziców...
Tylko,
że te roszczenia bardzo rzadko dotyczą poziomu nauczania. One wręcz
bardzo często wymuszają na nauczycielu obniżenie tego poziomu. Bo
one nie pojawiają się wtedy, kiedy dziecko czegoś nie potrafi. One
pojawiają się wtedy kiedy dziecko dostanie złą ocenę lub
reprymendę. Wiem o tym, że bardzo często ci najgłośniejsi
rodzice wymagają, aby nie dawać zadań domowych, nie robić
sprawdzianów i nie wymagać od dziecka aż tyle. Mówiąc o tym, że
impuls ma wyjść od strony rodziców mam na myśli to, że rodzic
powinien wiedzieć jak ważnym tematem jest edukacja i brać to pod
uwagę na etapie wybierania swoich przedstawicieli np. do parlamentu.
Aby wprowadzić generalną zmianę potrzebne jest wsparcie, które w
naszym ustroju wynika z demokratycznych wyborów. Jeżeli elektorat
nie da zielonego światła na wprowadzenie głębokich zmian w
systemie edukacji, to tych zmian nikt nie wprowadzi. Żaden polityk
nie kiwnie palcem jeżeli nie będzie widział, że może na tym coś
ugrać. Zdarzało się, że w kampaniach wyborczych pojawiał się
jakiś wątek związany z edukacją, ale dzieje się to bardzo rzadko
i najczęściej dotyczy logistyki systemu. Alternatywą jest
budowanie systemu społecznego, obywatelskiego, który jest
równoległy do tego oficjalnego. I to się dzieje, ale często to
edukacja płatna, a często możliwa tylko w wielkich ośrodkach
miejskich.
Skoro
ten wątek tak słabo jest obecny w debacie publicznej, to może
większość elektoratu ma to jednak w nosie?
I
tak też sądzę. W sferze deklaracji oczywiście zdecydowana
większość z nas twierdzi, że uważa edukację za coś istotnego, ale – koniec końców – polityków o edukację bardzo rzadko pytamy. Jako
społeczeństwo nie do końca mamy przekonanie, że edukacja to
sprawa strategiczna z punktu widzenia rozwoju kraju. Myślimy w ten
sposób, że owszem, nauczyciel w szkole coś robi, ale jeśli
uznamy, że dobrze by było, aby dziecko np. znało lepiej angielski,
to je wysyłamy na korepetycje. Jakoś nam nie pojawia się taka
myśl, że my przecież w podatkach za to płacimy.
To
trochę tak jak ze służbą zdrowia…
Dokładnie
tak. Myśmy się już na pewne rzeczy zgodzili. To smutne, bo to
przyzwyczajenie oznacza przyzwolenie na dziadostwo. Nie chcę przez
to powiedzieć, że wszyscy nauczyciele odwalają dziadostwo.
Stwierdzam natomiast, że przyzwyczailiśmy się do pewnego systemu,
wielu z nas ma świadomość, że ten system działa źle, niektórzy
obwiniają o to tylko nauczycieli, co uważam za krzywdzące dla
nich, ale też nie podpisałbym się pod stwierdzeniem, że
nauczyciele w ogóle są bez winy.
Najgorsi powinni wylecieć ze szkoły
No
i wbił pan kij w mrowisko. Swoją drogą czego się spodziewać za
te pieniądze w szkołach?
To
trudny temat, wywołujący wiele emocji, gdyż mówiąc o nim siła
rzeczy uogólniamy. Znam wielu świetnych nauczycieli, którzy
słysząc coś takiego na pewno się zdenerwują. Tylko fakt, że w
systemie są świetni nauczyciele nie zmienia tego, że dużo więcej
jest tych średnich, a jest też duża grupa tych, którzy w ogóle
nauczycielami być nie powinni. A przy tym jest rodzaj zupełnie dla
mnie niezrozumiałej, fałszywie rozumianej zawodowej solidarności,
bo to przez nią ci nauczyciele, którzy nigdy nauczycielami być nie
powinni, są w systemie. I nauczycielskie protesty, które bardzo
często mają bardzo sensowne postulaty zwykle niosą też hasło:
wszystkim np. o 1000 zł w górę. To jest postulat durny, gdyż ci
dobrzy i ci najlepsi powinni dostać nie 1000 zł, a 2000 zł w górę,
lecz ci najgorsi nie powinni dostać nawet złotówki więcej. Oni
powinni wylecieć ze szkoły.
A
zakładając, że tych zmian nikt nie wprowadzi, to jaki będzie
efekt dla jakości kształcenia? Edukacja coraz bardziej będzie
odbiegać od tego jak powinna wyglądać?
To
nie jest tylko problem Polski. Zauważam postępujące rozwarstwienie
– w niektórych krajach system edukacji mocno się zmienia, w
innych stoi w miejscu, albo zmiany są bardzo niewielkie. I Polska
należy do tej drugiej grupy.
A
od kogo moglibyśmy coś dobrego podpatrzyć?
Każdy
kraj musi znaleźć swoją drogę, choć oczywiście warto
budować na dobrych praktykach innych. Dobrze byłoby spoglądać na
kraje skandynawskie, czy bałtyckie. Na ile to realne, to oczywiście
inna sprawa. Zdaję sobie sprawę, że pierwsze z wymienionych krajów
są dużo od nas bogatsze, a drugie są dużo mniejsze, więc dużo
łatwiej im wprowadzać różnego rodzaju zmiany.
Świat nie jest podzielony na fizykę, chemię, biologię...
Gdyby
nastolatka z polskiej szkoły przenieść do szkoły w Skandynawii,
to co byłoby dla niego największym zaskoczeniem?
To,
że nie musiałby się tylu rzeczy uczyć na pamięć i to, że tam
pracowałby bardziej projektowo. Że to nie działa tak jak u nas,
gdzie uczeń na początku semestru dostaje plan z podziałem na
przedmioty. W wielu krajach zresztą obserwuje się zmianę podejścia
do przedmiotów. Przedmioty są sztucznym tworem administracyjnym, a
przecież świat nie jest podzielony na fizykę, chemię, czy
biologię. Coraz częściej mówi się w Polsce o wprowadzenie
edukacji klimatycznej i tylko mam nadzieję, że nikt nie wpadnie na
pomysł wprowadzenia nowego przedmiotu. Tak jest najprościej, ale to
tak nie powinno działać. Wątki klimatyczne są i na biologii, i na
geografii, i na fizyce, i na chemii. A nawet na przedmiotach
humanistycznych, gdyż wiele wydarzeń historycznych było
spowodowanych zmianami klimatu. To jest temat, jeden z wielu tematów,
który idzie w poprzek tradycyjnemu podziałowi.
Odbiega
to tak dalece od modelu polskiej szkoły, w której najnowszym
„wynalazkiem” jest Historia i Teraźniejszość, że już chyba
bardziej się nie da.
Pomijając
treść samego podręcznika do HiT-u, podręcznika, który w ogóle
nie spełnia warunków bycia podręcznikiem, to rozumiem argument, że
w szybko zmieniającym się świecie warto wprowadzać do edukacji
geopolityczne, bądź społeczne wątki z najnowszej historii, wręcz
tej z wczoraj czy przedwczoraj. Tyle, że sposób, w jaki to ma być
zrobione wybraliśmy najgorszy z możliwych. Wolałbym, aby wątki,
które zgodnie z podstawą programową tego przedmiotu zostały
rozdzielone pomiędzy przedmioty już istniejące po to, by niektóre
zagadnienia były opracowywane międzyprzedmiotowo.
Mordęga zamiast intelektualnej przygody
Jeden
przedmiot mniej, uczniowie byliby zachwyceni...
Przy
czym nie chodzi o to, by zwijać przedmioty dla samego zwijania,
tylko po to by uczyć w sposób interdyscyplinarny. Żeby pokazywać
zjawiska, z którymi mamy do czynienia i które są wyzwaniem naszego
świata horyzontalnie wskazując jak bardzo są one ze sobą
połączone. Tylko wtedy możemy liczyć na ich zrozumienie.
Szatkowanie świata na przedmioty jest krokiem w przeciwną stronę.
Oczywiście, żeby to zrozumieć potrzebujemy wiedzy bazowej. Nie
postuluję, by nauczać tylko projektowo, czy żeby np. matematyk
nagle przestał uczyć o ułamkach. Chodzi o to, żeby uczyć o tym w
kontekście konkretnych wyzwań i wydarzeń. A nasza szkoła tego nie
robi. Dziecko na matematyce uczy się mnóstwa rzeczy, ale konia z
rzędem temu, kto jest mu w stanie wyjaśnić, po co mu to wszystko.
To rodzi poczucie bezsensu po stronie ucznia, ale także nauczyciela,
który widzi, że dla większości dzieci to mordęga, a nie jakaś
intelektualna przygoda. To są przepalone pieniądze i zmarnowany
czas. Tymczasem chodzi o to, żeby dać uczniom pewne narzędzia i
nauczyć ich posługiwania się tymi narzędziami niezależnie od
tego, jak potoczą się jego dalsze losy. A tym, którzy będą
chcieli dowiedzieć się więcej, to te narzędzia pozwolą na
„rozbieg”.
I
tym sposobem znów wracamy do wątku systemu i roli nauczyciela w
nim.
Chciałbym
zauważyć, że praca projektowa w polskim systemie edukacji jest
możliwa. Nauczyciel może tak pracować, choć najczęściej tak nie
pracuje. Tak samo jak nauczyciel może stworzyć swój program
nauczania na podstawie minimum programowego, ale najczęściej tego
nie robi. Z jednej więc strony system nie wspiera tego typu
inicjatyw, ale też ich nie zabrania. Dużo jest po stronie
nauczyciela. I nauczyciel, który mówi: chciałbym wszystko, a nie
mogę nic, mówi nieprawdę. Ale też powiedzenie o nauczycielach, że
mogą wszystko a nie robią nic, jest – jak każde uogólnienie –
dla wielu krzywdzące.
Może Cię zainteresować: