1822−1823
Nad rzeźbą śpiącego lwa Theodor Erdmann Kalide pracuje w czasie, gdy Carl Godulla stara się o nadanie kopalni Maria, w której zatrudni doświadczonego już w pracy pod ziemią i do tego wykształconego urzędnika górniczego, absolwenta znanej szkoły górniczej w Tarnowitz Franza Wincklera, który niebawem poślubi siostrę początkującego, ale już dobrze zapowiadającego się rzeźbiarza.
Kalide, który opuścił rodzinny Śląsk i zaczął naukę w Preussischen Akademie der Künste w Berlinie, często przesiaduje przy wybiegu dla lwów w tamtejszym ogrodzie zoologicznym, gdzie w 1823 roku sprowadzono cztery okazy tych drapieżników. Podgląda je, szkicuje dziką naturę, a rok później dwudziestotrzyletni rzeźbiarz wystawia modele lwów, które niedługo rozsławią go w środowisku artystycznym. Jeden jest śpiący, drugi czuwający.
Lwia rodzina wkrótce staje się znana na świecie. Odlewy śpiącego i czuwającego lwa wykonywane według projektów Theodora Erdmanna Kalidego – szwagra Franza Wincklera – wędrują w różne zakątki Europy. Czuwający jeździ w duecie ze śpiącym, lecz zdarzają się też dwa czuwające, jak w Neudeck po obu stronach wjazdu do zamku należącego do rodu Henckel von Donnersmarck. Przed pałacem księcia Hohenzollerna przy Wilhelmsplatz w Berlinie stoją w parze, śpiący z czuwającym, podobnie jak pod rezydencją w Fischbach księcia Wilhelma, brata króla Friedricha Wilhelma iii. Lwy Kalidego docierają do Hanau, gdzie stają przed zamkiem Philippsruhe, do Królewskiego Muzeum w Berlinie, do Lübeck, gdzie mają pilnować posesji konsula Johanna Daniela Jakoba, kolekcjonera sztuki, stąd przeniosą się potem pod hotel Hamburg, żeby witać gości, choć niektórych, zamiast miło pozdrawiać, nieco będą straszyć.
„Był tam hotel, a przed nim leżały dwa czarne lwy, których bałem się jako dziecko. Nadal patrzą na ludzi. Ale wydaje się, że są teraz mniejsze” – napisze Thomas Mann urodzony w Lübeck.
Nie wiadomo, dlaczego znacznie częściej zamawiany jest lew śpiący niż jego czuwający brat bliźniak. Może lew pogrążony w spokojnym śnie ma więcej ról do odegrania? Śpiący drapieżnik rozkłada się zazwyczaj na pomnikach i nagrobkach żołnierzy i oficerów, którzy oddali swoje życie w walce za Prusy, czy to w kampanii napoleońskiej, wojnie prusko-austriackiej czy prusko-francuskiej. Może symbolizować zwycięstwo, zdobyty pokój, może pilnować grobów i pamięci po zmarłych.
Te czuwające częściej jeżdżą do parków i pałaców, choć śpiące też czasem ustawiane są na placach i skwerach pruskich miast. Niektóre docierają na rodzinny Śląsk rzeźbiarza: do Gleiwitz, Liegnitz, no i do Beuthen. W tym ostatnim schlafende Löwen mości się na pomniku ufundowanym poległym mieszkańcom powiatu w wojnie francusko-pruskiej, skąd zostanie przeniesiony, aż zniknie w niejasnych okolicznościach…
2006
Teraz trzeba było tylko udowodnić, że lew spod warszawskiego zoo jest tym bytomskim. Bytom pyta Warszawę oficjalną drogą, czy ma na lwa papiery. Co prawda stolica nie ma – lecz Bytom także nie. Musi więc udowodnić, że lew jest jego. Historycy nurkują w archiwaliach, mieszkańcy w rodzinnych albumach. Do Biura Miejskiego Konserwatora Zabytków znoszą dowody na bytomskość pomnika. Jest zdjęcie małżeństwa w parku, w tle widać kawałek lwa. Jest fotografia dzieci, które wdrapały się drapieżnikowi na grzbiet i czekają grzecznie, aż tata zrobi zdjęcie, żeby pogłaskać go po grzywie. Może tym razem się obudzi?
Wspomnienia stają się materiałem dowodowym. Śpiący lew budzi mieszkańców, stowarzyszenia, historyków i polityków, podgrzewa emocje. Oburzeni bytomianie piszą do gazet i w internecie: „Uważam, że to prawdziwy skandal, aby Warszawa odmawiała zwrotu ukradzionego Bytomiowi pomnika lwa, żądając w zamian wykonania na nasz koszt jego repliki. Jak szanowni wielbiciele zabytków w stolicy chcą mieć swojego lwa, to niech na własny koszt wykonają sobie jego replikę.
Jest to niestety nie pierwszy przejaw arogancji stolicy, w której »od zawsze« traktowano nas w kategoriach kolonii, którą można było pompować bez granic z wszystkiego, co przedstawiało jakąś wartość”.
Jednoczą się bytomskie głosy. Zaostrza się dyskusja, zbroją słowa. Stolica szybko staje się „Warszawką”. Nie dość, że lew ukradziony, to jeszcze przetrzymywany w niewoli, trzeba prosić się o zwrot, rekompensować koszty. Dowody, takie jak kopia archiwalnego rachunku za pomnik, wydobyte przez historyków nie przekonują stolicy, ale Warszawa chce być uprzejma, proponuje, że podaruje Bytomiowi kopię zwierzęcia. Dopytuje, czy w Bytomiu wybrali już miejsce, gdzie tego skopiowanego lwa ułożą do snu, co denerwuje drugą stronę jeszcze bardziej.
Gazety śledzą argumentację. Dopatrują się schizofrenii. Jak to Warszawa chce dać kopię, skoro twierdziła, że nie dowiedliśmy własności posągu? „A może kopia lwa ma być pierwszomajowym darem ludu stolicy dla pracujących mas Górnego Śląska? Dzięki, ale kopię naszej rzeźby Warszawa może sobie… postawić koło kolumny Zygmunta iii Wazy. Oryginał niech odda prawowitym właścicielom”. „Może lew to rekompensata za tony węgla, które kiedyś z Bytomia wożono do Warszawy?”
Są też pomysły, żeby stolicy zabrać Syrenkę albo kolumnę Zygmunta, a w zamian zaproponować kopie. Prasa na Śląsku jest nieprzejednana, a prezydent Bytomia rozważa pikietę pod warszawskim ratuszem i wejście na drogę sądową.
– To jest już wojna i jak na wojnie trzeba obrać skuteczną taktykę, by zwyciężyć – woła w lokalnych mediach. Warszawa robi więc mały krok w tył i znowu prosi o przesłanie oryginałów archiwalnych zdjęć z lwem w przestrzeni Bytomia. Do stolicy zawozi je osobiście prezydent miasta.
2021
Lew oryginalny wraz ze swoją kopią spały w 2007 roku w gliwickiej odlewni i czekały na werdykt. Były identyczne. Ten nowy podszywał się pod bytomskiego, który nie mógł swej bytomskości udowodnić. Mimo ekspertyz historyków, niemieckich dokumentów, wspomnień bytomian i archiwalnych zdjęć.
– Wiedzieliśmy, że ten lew nie jest warszawski. W stolicy przed wojną takiego lwa nie było. Sami jako warszawiacy pamiętaliśmy wszystkie nasze pomniki, które ucierpiały, więc rozumieliśmy stratę Bytomia – mówi Ewa Nekanda-Trepka, która jako stołeczna konserwator zabytków prowadziła rozmowy z Bytomiem, choć brzmi to tak, jakby opowiadała zupełnie inną historię. Dopiero po chwili przyznaje, że pełnej zgody na zwrot lwa nie było od początku. To roszczenie zaskoczyło Warszawę. – Lew już się wpisał również w nasze miasto, mieszkańcy się do niego przywiązali. Dlatego chcieliśmy zrobić kopię rzeźby, żeby zachować ciągłość historii. Nie było też jednoznacznego potwierdzenia, że akurat ten odlew pochodzi z Bytomia.
Śpiący lew nie dość, że rozbudził emocje, to jeszcze zjednoczył bytomian w walce. Ich przymierze trwało niemal dwa lata – tyle co bitwa o rzeźbę. Kiedy oryginał lwa miał już wrócić do Bytomia (na przechowanie, póki miasto nie udowodni ostatecznie, że to ten sam drapieżnik co zabrany z parku pół wieku wcześniej), kiedy już mógł wsiąść na ciężarówkę i wyruszyć po latach do swojego Heimatu, wtedy w mieście zaczęła się nowa dyskusja. Po pierwsze: gdzie najlepiej będzie mu się spało? Po drugie: na czym się położy? Oryginalnie leżał na kamiennym postumencie otoczonym tablicami, na których wyryto nazwiska mieszkańców powiatu bytomskiego poległych w wojnie francusko-pruskiej. Gdyby wyryć je teraz, to tak, jakby podlewać ziarno niemieckiego imperializmu. A wiadomo, czym to się może skończyć, lepiej nie ryzykować.
– Ten lew budzi we mnie mieszane uczucia – mówi Maciej Droń, historyk z Muzeum Górnośląskiego. – Jakkolwiek by patrzeć, jest to pomnik mieszkańców powiatu bytomskiego poległych w wojnie, co prawda wypowiedzianej przez Francję, za którą jednak moralną odpowiedzialność ponosiły Prusy, które też na niej wzbogaciły się materialnie i terytorialnie. Dlatego specjalnie czułych myśli ten lew nie powinien budzić. Tylko że on się oderwał od swojego pierwotnego kontekstu. Proponowałem, żeby postawić go w parku z odpowiednią tablicą informacyjną. Ale okazało się, że bytomianie są w tym lwie absolutnie zakochani. On jest przykładem, że nie da się wykreować symbolu, czegoś, z czym będą utożsamiać się mieszkańcy, co ich zwiąże. Nie przyjął się Świetlik, który był promowany przez władze jako symbol. Ktoś się nawet przebierał za Świetlika, przychodził z cygarem na imprezy miejskie. Nie chwycił, bo był wciskany bytomianom na siłę. Lew pojawił się naturalnie. I ludzie chcieli wspólnie powalczyć o to, żeby go odzyskać.
2008
Bytomski lew w końcu wraca na rynek. Obwiązany jest żółto-niebieską szarfą, którą można by odwinąć w kilka par rąk. Są uśmiechy, jest szkolna młodzież, telewizja. Lew ani drgnie. Przespał całą kłótnię między miastami. Nie wie, że stolica wyraziła gotowość przekazania rzeźby, a Bytom gotowość przyjęcia i wyeksponowania jej u siebie. Strony ustaliły, że przekazanie ma „charakter depozytu”.
Jeśli zgłosi się ktoś, kto „wykaże bezsporne prawa do rzeźby, a nadto zobowiąże się do zachowania dbałości o należyty stan i warunki, z uwzględnieniem zabytkowego charakteru obiektu”, trzeba będzie lwa zwrócić. Bytomianie mówią jednak bez wahania „nasz lew” i nie kryją radości z jego powrotu. Jego bliźniacza kopia odlana w Gliwickich Zakładach Urządzeń Technicznych przyjechała do Warszawy i stanęła nieopodal wybiegu dla lwów w ogrodzie zoologicznym.
1824
Zanim lew przybrał swoje idealne kształty, Kalide zmarnował sporo gliny i gipsu, żeby powstała forma, z której odlewało się potem gotowy kształt z brązu. Profesor Christian Daniel Rauch, właściciel odlewni, przygląda się kolejnym próbom młodego rzeźbiarza i nie szczędzi krytyki, że tworzy zbyt wiernie, wręcz naturalistycznie. A rzeźbę trzeba wystylizować, nadać jej patos, majestat.
Kilka lat trwa formowanie godnego modelu. Spod ręki Theodora, którą pewnie nieco kieruje też profesor, wychodzi w końcu gips w dwóch wersjach: czuwającej i śpiącej. Rauch tak eksponuje swoje nazwisko przy lwach, że w opracowaniach Kalide wychodzi tylko na pomocnika, choć to Theodor napuszył lwie grzywy, wygładził ciała, dodał im godności.
2020
Oczy ma wciąż zamknięte. Prawa łapa spada z postumentu. Może jedynie przymknął powieki i czeka na drugiego lwa, tego czuwającego, z którym mógłby strzec miasta? Chociaż niektórzy mówią, że jest umierający, że kona z głową złożoną na łapie, tej wyślizganej od czułości mieszkańców, którzy przecinając rynek, czasem przejdą obok, nadrobią nawet niekiedy drogi, choć rynek do pokonania i tak jest już wielki, ale podchodzą, żeby przywitać się ze śpiącym drapieżnikiem.
AGATA LISTOŚ-KOSTRZEWA
Więcej bytomskich historii związanych nie tylko ze słynną rzeźbą Kalidego znajdziecie w książce Agaty Listoś-Kostrzewy „Ballada o śpiącym lwie”, wydanej we wrześniu ubiegłego roku nakładem wydawnictwa Dowody na Istnienie.
Może Cię zainteresować:
Prawdziwy Panteon Górnośląski znajduje się w Gliwicach. Co dalej z Cmentarzem Hutniczym?
Może Cię zainteresować: