– Od początku wojny pracowałam w szpitalu, ale kiedy na lotnisko pod Winnicą spadły rakiety, postanowiłyśmy z córką wyjechać. Mam informacje od kolegów i koleżanek lekarzy o tym, co dzieje się w Ukrainie – opowiadała nam 9 marca Olga. – Moja koleżanka miała jeszcze gorzej. Pracowała w Kijowie w szpitalu. Po zmianie wróciła do domu, ale domu już nie było. Zostały zgliszcza. Przeniosła się więc do Chersonia. I znów o włos uniknęła śmierci, tylko dlatego, że była w pracy. Pojechała do Winnicy – i tu też zaczęły spadać rakiety. Jest całkowicie rozbita, ale nie chce wyjeżdżać.
Straszne
liczby...
Zapraszamy
ją wieczorem na rozmowę. Dzięki naszemu chirurgowi Dimie, który
pochodzi z Ukrainy, bariery językowe szybko zostają złamane.
Rozmowy płyną po ukraińsku, rosyjsku, angielsku, polsku.
Powoli
Olga zaczyna mówić o rzeczach, które nie trafiają do mediów. 7
szpitali zniszczonych, 104 uszkodzone. 5 lekarzy zginęło, w tym
przyjaciółka Olgi – Marina. Jej samochód został ostrzelany 1
marca w korytarzu humanitarnym, gdy jechała do szpitala ze swoim
siostrzeńcem. 82 dzieci zabitych, ponad 100 rannych, 34 ostrzelane
ambulanse. Około 50 porodów w schronach przeciwlotniczych. To
liczby z pierwszych dwóch tygodni działań wojennych. Mówiła o
gwałtach i rabunkach w okupowanych miastach, strzelaniu do cywili,
do dzieci. O głodzie, uciekinierach z Charkowa upchanych w pociągach
jak sardynki, jadących 8 godzin na stojąco, bez wody. Ale też o
oporze ludności cywilnej. I wierze w zwycięstwo. I o „babach z
jajami”.
– W
okupowanych miastach opór ruskim stawiają babuszki. Starsze
kobiety, które nie mają w sobie strachu, sabotują żołnierzy jak
tylko mogą – opowiada Olga. – Jednej babci do domu włamał się
okupant. I poszedł się wykąpać. To babcia wzięła jego ubranie i
spaliła. Został golutki i zdziwiony. Inna znowu, jak widziała, że
dwóch poszło do szaletu, wrzuciła tam „mołotowa”.
Sposoby
na rosyjskich żołnierzy
– Jedna
z drugą mówi – malczik, wodki chocziesz? Pij, pij, na zdarowie –
i poją ich metanolem. Albo dają wodę ze środkami
przeczyszczającymi – opowiada coraz weselej lekarka. – Baby z
jajami to zmora okupanta!
Potem
znów nadchodzi refleksja: – Co
będę robiła w Polsce? Ten akurat problem rozwiązujemy szybko.
Nasi ratownicy z Centrum Ratownictwa Specjalistycznego
Ankar
w Prudniku proponują
nie tylko schronienie w prowadzonej przez nich fundacji, ale też
pracę – jako lekarz w transporcie międzynarodowym.
– Do końca życia będę wam wszystkim wdzięczna za pomoc. A kiedy wojna się skończy i wrócimy do kraju – zaproszę was i pokażę ukraińską wdzięczność i gościnność – napisała nam po kilku dniach pobytu w Polsce Olga.
Dwa
zespoły
Każdego
dnia ten sam widok – drogi zapchane uciekającymi przed wojną
kobietami i dziećmi. Dla naszego chirurga, Dimy – widok tym
bardziej przygnębiający.
– To rozstanie rodzin, wielogodzinne kolejki na mrozie, uciekająca ludność bez ubrań i dobytku, nawet bez dokumentów i pieniędzy, z małymi dziećmi. Każdego dnia obserwujemy dramaty ludzkie. W kraju panuje strach, rozpacz i krzywda – mówi Dima, do którego docierają wieści z głębi Ukrainy. – Łzy i ból, dezinformacja, coraz częstsze przypadki cwaniactwa. Ale i ogromna motywacja oraz chęć walki nawet prostych ludzi. I co cieszy - wielki szacunek dla osób przybywających z pomocą. O nas tam wiedzą i liczą na pomoc!
Jedziemy
do jego rodzinnej Winnicy. Do Wojskowo-Medycznego Centrum Klinicznego
Regionu Centralnego Ukrainy. Drugi zespół z „eską” zostaje na
miejscu. I...
–
Dostaliśmy
wezwanie –
ból w klatce piersiowej od wczoraj. Z uwagi na warunki panujące
lokalnie w Ukrainie przenieśliśmy pacjentkę do karetki, gdzie
warunki mieliśmy
nieporównywalnie lepsze pod względem technicznym i sprzętowym.
Podstawa –
pomiary parametrów, EKG… no
i jest przyczyna: OZW STEMI przegrody i ściany bocznej –
relacjonuje nam
Kamil Kociołek, doświadczony ratownik
z drugiego zespołu. –
Podaż leków według
naszych standardów, w myśl zasady tu panującej – „wy działacie
po swojemu, a my po swojemu”. Ponieważ
tutejsze standardy różnią
się bardzo od
europejskich –
poszedł europejski komplet leków. Po
chwili przyjechał systemowy lokalny zespół ratownictwa, przekładka
pacjentki do ich ambulansu i transport do Lwowa do centrum
kardiologii.
Takich
przypadków, gdy polski zespół ratuje życie – jest coraz więcej.
I coraz więcej poważnie chorych i rannych, których przerzucamy do
śląskich szpitali.
Kiedy
oni ratują, my dowozimy zaopatrzenie do Winnicy. Nawiązujemy też,
przez przyjaciela Dimy, kontakt bezpośrednio z „bojcami”.
Kolejne transporty pójdą wprost na front.